wtorek, 3 lipca 2012
BOHEMIA- przygoda zawodowa
Siedzę w pociągu, który wiezie mnie do pracy w Czechosłowacji. Jest lipiec 1984 roku, piękna, słoneczna, wręcz upalna pogoda, za oknami wagonu kolejowego, migają łany dojrzewających zbóż, a ja zamiast się cieszyć, z nadarzającej się okazji, zarobienia kilkakrotnie większych pieniędzy, od tego, co zarabiałem w kraju, rozmyślam z niepokojem o tym, co mnie czeka. Celem podróży jest Ostrawa, duża aglomeracja miejska w północnej Czechosłowacji. Dawno temu, byłem w Ostrawie, pamiętam, (były to lata sześćdziesiąte), że to duże miasto, wtedy dobrze zaopatrzone, pełne sklepów z artykułami niedostępnymi u nas. Ale nie to budzi moje obawy. Jadę do pracy, jako ślusarz-monter, przy remontach kotłów i urządzeń energetycznych, delegowany na kontrakt eksportowy przez firmę, w której pracuje moja żona. A ja jestem inżynierem-mechanikiem, który pracował, raczej przy organizacji i zarządzaniu zespołami takich fachowców, a nie pracując bezpośrednio, przysłowiowym młotkiem i kluczem. W swoim życiu zawodowym, pracowałem na stanowisku Głównego Mechanika, Dyrektora ds. technicznych w dużych przedsiębiorstwach. Byłem wykładowcą na kursach BHP, wszystkich stopni, a teraz zobaczę ile z tej teorii, da się zastosować w praktyce. Takich, paradoksalnych przypadków, jest teraz sporo, gdyż zarobki na budowach eksportowych, są kilkakrotnie wyższe, od tych, jakie obowiązują w kraju. Jedynie pociesza mnie fakt, że nikt mnie nie zna, i będę miał czas, na spokojne przygotowanie kolegów, na taką informację. Tymczasem, pociąg dojeżdża do stacji końcowej. Jeszcze tylko, kilometrowy spacer z bagażem, do przejścia granicznego. W kilkunastu osobowej grupie ludzi, którzy jak ja, udają się do pracy, znajduję starszego mężczyznę, który też jedzie do Ostrawy. Na granicy żołnierze WOP, sprawnie sprawdzają wkładki paszportowe( to taka PRL-owska namiastka paszportu do Krajów Demokracji Ludowej, tzw.”demoludów”), a służba celna, dokładnie grzebie w bagażach, czy nie wywozimy czegoś z kraju, w którym na półkach sklepowych, króluje ocet ( po czasie, przekonałem się, że jednak jest, czym, handlować z Czechami).Na ryneczku, sennego przygranicznego miasteczka Bohumin, wsiadamy do autobusu i po niecałej półgodzinie, dojeżdżamy do Ostrawy. Mój znajomy z podróży, nie za bardzo wie, gdzie jest elektrownia, na której terenie, moja firma prowadzi roboty remontowe, ale pokazuje kierunek, do najbliższego przystanku tramwajowego. No cóż, pomimo tego, że moja znajomość języka czeskiego, ogranicza się do kilku zwrotów grzecznościowych, zaczerpniętych z „Rozmówek polsko-czeskich”, próbuję pytać o drogę, stojących na przystanku. Okazuje się, że ludzie mnie rozumieją(przecież, to pogranicze), w miarę dokładnie, tłumaczą jak dojechać i gdzie kupić bilety. Pierwsze zaskoczenie, (których, w tym kraju, przeżyję, niemało), to bilety tramwajowe, odrywasz sobie sam, z rolki, a pieniądze wrzucasz do skarbonki. Nie ma żadnego automatu, ani innego urządzenia kontrolującego, tylko współpasażerowie, życzliwie instruują, jak kupić bilet. Tramwaj jedzie przez śródmieście do dzielnicy Marianske Hory. Tutaj okazuje się, że do elektrowni trzeba dojechać autobusem, bo to spory kawałek drogi. Podczas jazdy, rzucają się w oczy, wszech obecne, pięcioramienne gwiazdy oraz wielkie napisy zapewniające, że „po wsze czasy, ze Związkiem Socjalistycznych Republik Radzieckich”. Śródmieście, typowe dla przemysłowych miast, zakurzone i zadymione, w końcu Ostrawa, to takie nasze Katowice i gdyby nie napisy na sklepach, z języku czeskim, to można by pomyśleć, że jestem w Zabrzu albo innym śląskim mieście. Dopiero po czasie, kiedy poznałem geografię tego miasta, widać różnice. Dojeżdżam w końcu, pod bramę elektrowni.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz