piątek, 10 sierpnia 2012

Moja drobna tajemnica i grilowane makrele...

W niedzielny wieczór, większość moich kolegów z brygady, wróciła z domu. Reszta dojechała rankiem, to Ci, którzy mieszkali bliżej. W pracy, wyczułem nagle jakiś niezrozumiały dystans, niby nic, ale jakoś tak bardziej oficjalnie zwracał się do mnie brygadzista, a koledzy, z którymi pracowałem, patrzyli na mnie z ukosa. Podczas przerwy śniadaniowej, po jedzeniu, kiedy piliśmy kawę, Jasiek, z którym pracowałem i z którym najbardziej się zbliżyłem, zapytał: ”Czy to prawda, co mówią w Opolu?”. Zrozumiałem wtedy, że moja drobna tajemnica, się wydała. Wstałem i przepraszając wszystkich, za to, że nie do końca powiedziałem im wszystko o sobie. A szczególnie to, że jestem inżynierem z długoletnią praktyką, również na stanowiskach kierowniczych, ale nie kierowało mną kłamstwo, ani strach, tylko chęć pokazania siebie i tego, co potrafię a czego nie, bez patrzenia na mnie przez pryzmat wyższego wykształcenia. Możecie mnie pytać o wszystko, chętnie odpowiem, jeżeli będę potrafił, ale nie odrzucajcie mnie z tego powodu, jako kolegi. Zapadła cisza, a padło pytanie:, „Dlaczego tu przyjechałeś, pracować w brudzie, smrodzie, dźwigając ciężary. Narażając się na niebezpieczeństwo w pracy, którego przecież doświadczasz razem z nami. Przecież mogłeś przyjechać, jako Kierownik albo Majster, miałbyś swoje biuro i robotę papierkową, którą na pewno znasz, a i zarobek większy od naszego? Odpowiedź na te pytania, nie była prosta i krótka, dlatego zaproponowałem, że wyjaśnię i opowiem o sobie wieczorkiem przy piwku, bo teraz szkoda czasu, a krótko, nie da się tego opowiedzieć. Wieczorem, w hotelu, spotkaliśmy się w naszym pokoju. Byli prawie wszyscy, nie wyłączając majstra i Kierownika, zaciekawionych tym zgromadzeniem. Opowiedziałem im o swojej dotychczasowej pracy, o zdobywaniu kolejnych doświadczeń zawodowych, na różnorodnych stanowiskach pracy, począwszy od marynarza w Żegludze na Odrze, poprzez konstruktora w biurze projektów i inspektora nadzoru na budowach stopni wodnych, po Naczelnego Inżyniera w firmie Transportowo-Sprzętowej i Głównego Mechanika w przedsiębiorstwie budującym wodociągi na wsi. Na tych wszystkich stanowiskach pracy, uczyłem się nie tylko swojego zawodu i umiejętności zarządzania zespołami ludzi, ale też szacunku i pokory w stosunku do tych, którzy tą pracę wykonują. Ale nie to spowodowało, że trafiłem na budowę, eksportową w charakterze montera. Moje najlepsze zarobki, z czasu pełnienia obowiązków Z-cy Dyrektora, były kilkakrotnie niższe, od zarobków na budowie za granicą, z powodu przelicznika dolarowego. A przecież, po za tym, że jestem inżynierem, to mam dwie córki i chciałbym im zapewnić jak najlepsze warunki życia. Dlatego tu jestem, razem z Wami, staram się wykonywać polecenia, najlepiej jak potrafię, wielu rzeczy uczę się od Was. Myślę, że moje dotychczasowe doświadczenia zawodowe, mogą się kiedyś przydać w naszej pracy. Proszę, żebyście traktowali mnie tak, jak do tej pory, jak Mundka z Opola….Był to w sumie mój monolog, trwający ponad godzinę. Potem wszyscy, rozeszli się do swoich pokoi, a ja poszedłem na spacer, żeby ochłonąć. Kiedy stałem koło hotelu i paliłem papierosa, wyszli do mnie Jasiek i Władek Powiedzieli krótko: ”Chodź z nami na piwo do piwiarni, niedaleko stąd, do Cygana”. Była to typowa czeska piwiarnia, bez miejsc siedzących, tylko wysokie stoły i tłum ludzi. Piwo podawane w cienkim szkle, chłodne, z pianką, którą można było kroić w kostkę. Szklanki pokryte kropelkami rosy, a w nich, ciemny klarowny płyn. To „Velko Popovicky Kozel”, rzadko podawany w Ostrawie, powiedział Władek. Najlepszy na stres, dodał Jasiek. Faktycznie, piwo było smakowite, lekko goryczkowate, pełne karmelowego, ale nie słodkiego, aromatu. Wypiliśmy po dwa kufle, jeden po drugim, ciągle miałem apetyt na kolejne, ale koledzy powiedzieli zdecydowanie, dość. Idziemy do hotelu, bo jutro czeka nas praca. Nikt więcej, nie nagabywał mnie o wykształcenie, ani o to, że od początku nie znali prawdy. W pracy, traktowano mnie jak dawniej, jak kogoś, kto bardzo chce, ale czasami nie wie jak, wykonywać polecone zadania. I wtedy, czasami, żartobliwie, ktoś mówił: „..te, inżynier, my to robimy tak…”.Bywały, też sytuacje, gdzie brygadzista, albo majster, nie mogąc zrozumieć, jakiegoś skomplikowanego rysunku technicznego, prosili abym rzucił okiem i potwierdził, że dobrze to interpretują. Gdzieś po trzech miesiącach, zaczęliśmy wykonywać nowy kontrakt, na innej elektrowni, też w Ostrawie. Dojechali nowi ludzie, a wśród nich, dwu magistrów. Jeden nauczyciel historii, a drugi ekonomista. Nie wyjaśniłem, dlaczego zdarzają się takie przypadki, gdzie na stanowiska robotnicze, są zatrudniani, ludzie z wyższym wykształceniem, często, niemającym nic wspólnego, z tym zawodem. Otóż, z reguły pracownica firmy, kiedy przychodzi jej kolejka do wyjazdu za granicę, na budowę eksportową, pozostaje w firmie. A na jej miejsce, jest zatrudniany małżonek, ale bez względu na kwalifikacje, tylko na stanowisko robotnicze, jako monter. Często, dochodzi do sytuacji, gdzie taki człowiek, nieprzyzwyczajony do pracy fizycznej oraz słabej odporności psychicznej i fizycznej, szybko jest eliminowany, przez kierownictwo budowy, albo sam rezygnuje. Mnie, dzięki Bogu, a może Bóg, nie miał z tym nic wspólnego, udało się przetrwać okres swoistej weryfikacji. Teraz mnie, przydzielono, dwu pomocników, do wykonywania prac demontażowych. Były to prace, nieskomplikowane, ale jedne z najbrudniejszych. Zdejmowanie blach i izolacji z wełny mineralnej, z zewnętrznych powierzchni kotła. Po pracy byliśmy, czarni od sadzy, a w płucach mieliśmy pełno pyłu i odrobinek wełny mineralnej. Długo trzeba było odkrztuszać to paskudztwo z płuc( pomimo tego, że pracowaliśmy w maseczkach ochronnych), żeby odzyskać możliwość oddychania, bez drażniącego drapania w gardle. Piwo, było wtedy znakomitym napojem, pomagającym szybko dojść do siebie. Szybko nadeszła jesień, a wraz z nią, zaproszenia od czeskich przyjaciół, z którymi, utrzymywałem kontakt, spotykając się na piwie. W Polsce, popularne były biesiady przy pieczonych nad ogniskiem kiełbaskami. Natomiast, Stanik, którego rodzice mieszkali na wsi pod Ostrawą, zaprosił mnie i oczywiście swoich przyjaciół Honzę i Miro z rodzinami, na grilowaną makrelę i piwko, a ponieważ, na budowie były drobne opóźnienia i musieliśmy pracować w sobotę, to bez uszczerbku, dla Rodziny, w sobotni wieczór, pojechałem z Honzą do Krasnego Pola. Okazało się, że okolice Ostrawy, obfitują w przepiękne, zalesione wzgórza, pełne wąwozów, którymi płynęły niewielkie, ale urocze strumyki. Lasy mieszane, o tej porze roku, mieniły się pełnią barw, od jeszcze gdzieniegdzie zieleni, po złoto i pełną czerwień, przez które przebijały się promienie, popołudniowego jesiennego słońca. Dom rodziców Stanika, położony na zboczu dość wysokiego wzgórza, okazał się typowym budynkiem, jakich wiele, można znaleźć w każdej wsi, ale Stanik z rodzicami i rodzeństwem ( a ma dwu braci i siostrę), przerobił go w rodzaj uroczego pensjonatu, urządzając i przystosowując, dawne pomieszczenia gospodarcze, na pokoje gościnne. Dawną stodółkę, zamienili w rodzaj altany, w której na środku zbudowali wielkiego grilla, z wysokim kominem, naokoło ustawione były ławy i stoły. Na ścianach, powieszono różne stare narzędzia rolnicze, a przy wejściu stał wóz drabiniasty, cały wypełniony kolorowymi kwiatami. Kwiaty, to było królestwo Hany, mamy Stanika. Całe otoczenie oraz dom, tonęły w kwiatach i roślinach, a gospodarz Rudolf, chwalił się kilkoma krzewami dorodnych winorośli, obsypanych przepięknymi ciemnoczerwonymi, ciężkimi kiściami winogron. Atmosfera, tego spotkania, od samego początku była przyjacielska i bezpośrednia. Po wypiciu znakomitego, schłodzonego w płynącym za bramą potoczku, piwa, Stanik przystąpił do grillowania, na specjalnym ruszcie, głównego dania, to jest makreli. Ponieważ ryba nie potrzebuje długiego pieczenia, to po krótkiej chwili, była gotowa. Nigdy nie próbowałem, tak przyrządzonej ryby, a już na pewno makreli. Owszem, nieraz po złapaniu na wędkę, płoci czy okonka, zdarzało się nabić go na patyk i upiec nad ogniskiem, ale ta makrela smakowała wyśmienicie i zupełnie inaczej, a do tego podane białe, morawskie winko, uzupełniało znakomicie smak tej potrawy. Czesi, a właściwie Morawianie, są narodem uwielbiającym śpiewanie ludowych piosenek, podczas takich biesiad, zresztą u nas też tak bywa. W związku z tym podczas tego przemiłego wieczoru, pośpiewaliśmy razem, (bo nauczono mnie słów kilku popularnych piosenek), ale najbardziej zapadła mi w pamięć piosenka o winie-„Wineczko bile…”. Zostałem zaskoczony, przez gospodarzy prośbą o zaśpiewnie polskiej piosenki ludowej, a kiedy zacząłem śpiewać „Góralu….”, okazało się, że to znają i śpiewaliśmy razem. Późną nocą, zmęczeni poszliśmy spać. Rano, po kawie i znakomitych ostrawskich kiełbaskach na gorąco, z rohlikami, wróciliśmy do Ostrawy. Wskutek tych spotkań, z czeskimi kolegami, zauważyłem, że coraz częściej zdarza mi się rozmawiać z nimi po czesku, a oni moje błędy delikatnie poprawiają i są zadowoleni, że „łapię czeszczinę”. Ja, zresztą też nie mam nic przeciwko temu.

piątek, 3 sierpnia 2012

Ciąg dalszy wekendu

Sobotni poranek, zapowiadał słoneczny i upalny dzień. Moja forma nie była najlepsza, wypiłem poranną kawę i zastanawiałem się, co dalej, kiedy przyszła Krista, kierowniczka hotelu i powiedziała, że na dole czeka na mnie Honza. Zdziwiłem się, ale wyszedłem przed hotel. Na mój widok Honza zawołał: „ A Ty jeszcze nie gotowy, przecież jedziemy na kąpielisko!” Obok samochodu stała jego żona i córeczka. Całkowicie zaskoczony, wróciłem na górę po kąpielówki i ręcznik. Okazało się, że wczoraj umówiliśmy się na wspólny wyjazd, na kąpielisko, w dzielnicy Ostrawy-Porubie, całkowicie o tym zapomniałem. Kąpielisko, było naturalnym, sporym jeziorkiem, którego ok.1/3 linii brzegowej było zagospodarowane dla potrzeb rekreacji. Była piękna piaszczysta plaża, brzeg umocniony i wyłożony betonowymi płytkami. Przed wejściem do wody, trzeba było przejść przez koryto, uformowane z tych płytek, wypełnione wodą, aby nie brudzić wody. Wokół stały stoiska małej gastronomii. Można było kupić przekąski, kanapki, słodycze, lody, zimne napoje, ale mnie zaskoczyło sprzedawane piwo. Większość ludzi, płci obojga, piło piwo i nikt nie był pijany. Honza, wyjaśnił, że to piwo jest słabsze, tzw., 10. Ale jakby nie patrzeć, to jednak zawierało pewne ilości alkoholu. Wkrótce, zjawili się Miro i Stanik z rodzinami. Całe, to towarzystwo, znające się od lat, bez żadnych uprzedzeń, zaakceptowało moją obecność. Rozmawialiśmy, żartowali ze śmiesznych różnic w naszych językach, graliśmy w karty, ale przede wszystkim kąpaliśmy się, pływaliśmy…..Dobre towarzystwo, piękna pogoda i okoliczności, sprawiły, że czas upłynął bardzo szybko. Postanowiliśmy, że musimy powtórzyć takie spotkanie. Po powrocie do hotelu, byłem tak znużony upałem i wodą, że zasnąłem i spałem do rana. Rano zbudziłem się głodny i spragniony, a tu niespodzianka. Oprócz kawy i wody mineralnej, nie ma nic do jedzenia. Pomyślałem, że wyskoczę do sklepu i coś kupię. Ale sklepy spożywcze, niestety były w niedzielę zamknięte. Pojechałem do śródmieścia i ta sama sytuacja. Zrobiło się południe, kiedy wreszcie trafiłem do otwartej już, małej piwiarni, pustej jeszcze o tej porze. Zamawiając piwo, mogłem kupić zakąskę, w postaci pajdy chleba ze specyficznym serem i plastrami cebuli. Zagadnięty kelner, powiedział, że restauracje w niedzielę, otwarte są dopiero około godziny 17.Po powrocie do hotelu, spotkałem kierowniczkę, która zresztą mieszkała w mieszkaniu służbowym, z odrębnym wejściem. Krista spytała mnie wprost, czy jadłem obiad, a kiedy odpowiedziałem, że niestety nie, bo niczego nie kupiłem, a restauracje są jeszcze nieczynne, zaprosiła mnie do siebie na obiad. Razem z jej mężem i synem, zjedliśmy wspaniały, śląski obiad, czyli rosół z makaronem i rolady wołowe z kluskami i sosem pieczeniowym, a do tego modra kapusta. Całkowicie zaskoczony, zapytałem skąd taki niedzielny obiad, przecież to specjalność Śląska, a Krista odpowiedziała, że jej rodzina, pochodzi z pogranicza czesko-polskiego, a kawałek zaoranej ziemi, nie może rozdzielić zwyczajów, gwary i jadłospisu, mieszkających tam ludzi, zresztą część rodziny mieszka po polskiej stronie. Stąd również jej znajomość gwary śląskiej. Całe popołudnie, przegadaliśmy, poznając się wzajemnie, a ja upewniłem się w przekonaniu, że ludzie, zawsze znajdą wspólny język, nawet, jeżeli różnią się od siebie. Ponadto, nigdy i nikomu nie pozwolę powiedzieć, że Czesi, nie lubią Polaków, bo to kłamliwy stereotyp. Tak miło i niespodziewanie udanie minął ten weekend.

Pierwszy wekend w Ostrawie

Następne dni, tej niezwyczajnej dla mnie pracy, przyniosły kolejne, niemiłe doświadczenia. Budynek kotłowni, jak większość pomieszczeń przemysłowych, to była hala, zmontowana z konstrukcji stalowych, opierzona blachą. Strop, stanowiły stalowe kratownice, umieszczone, od poziomu obsługowego ok.15 m, a od sklepienia kotła, gdzieś ze 3 m. Po to, aby można było, przy pomocy wciągarki, transportować do wnętrza kotła materiały i urządzenia oraz wyciągać demontowane elementy, należało zamontować system zbloczy( odpowiednich rolek). Jedno takich zbloczy, polecono mi zamontować na kratownicy stropowej, nad poziomem obsługowym. Spojrzałem w górę i zrozumiałem, że mogę się tam dostać się tylko wdrapując się po konstrukcji słupa, a następnie przechodząc ok. 5 m, po kratownicy. Nigdy tego nie robiłem, a żeby było weselej, to miałem wrodzony lęk wysokości, ale nie mogłem przyznać się do tego, w moim mniemaniu. Więc, zarzuciłem na ramię linę konopną i ruszyłem w górę. Wejście po słupie, pod strop, poszło mi dość gładko, ale już przejście na nogach, po belce kratownicy, która miała szerokość ok.10 cm i leżało na niej 5 centymetrowa warstwa pyłu, i nie było, czego się złapać, przekraczało granice mojej odwagi. Usiadłem, więc na tej belce, ku uciesze zgromadzonych na dole kolegów, i zgarniając rękami i siedzeniem, wspomniany pył, posuwałem się do przodu. Po opuszczeniu linki, wciągnięto do góry zawiesie a potem zblocze, które bez problemu zamontowałem. Trudniejszy okazał się powrót, w podobny sposób. Po zameldowaniu brygadziście, że robota wykonana, zapytał: „ A dlaczego nie powiedziałeś, że nigdy nie byłeś na wysokości, ja za Ciebie odpowiadam i gdyby się coś stało, to miałbym kłopoty……….”. Kropki to niecenzuralne słowa, jakimi mnie uraczył. Doskonale wiedziałem, że ma rację, więc go przeprosiłem i wtedy usłyszałem:, ”ale masz jaja chłopie”. Kolejna sprawa to kąpiel po pracy. Byłem przyzwyczajony do wspólnej kąpieli, bo często chodziłem na basen, ale tu rozpiętość wieku od dwudziestoparolatków, do panów pod sześćdziesiątkę, powodowała u nich skrępowanie(takie przynajmniej odniosłem wrażenie). Wiadomo, że ciało młodego mężczyzny w porównaniu z dojrzałym, spracowanym starszym panem, wygląda o wiele lepiej, ale to młodzi krępowali się swojej nagości. Odwracali się do ściany, z reguły zajmowali narożniki. Kiedy po jakimś czasie, podczas rozmowy, poruszyłem ten intrygujący mnie temat, usłyszałem, że to nie wstydliwość, ale szacunek dla starszych kolegów. Nie drążyłem dalej tego tematu, aby nie być posądzonym o jakieś niezdrowe zainteresowania. Po wyjściu z szatni, wymyci i ogoleni, całą brygadą, jechaliśmy do restauracji VARNA, zlokalizowanej na naszym osiedlu, bo tutaj mieliśmy wykupione bony obiadowe, które opiewały na określoną wartość, ale każdy mógł zamówić sobie dowolne danie z karty. Wartość tego bonu, była na tyle wysoka, że nie trzeba było specjalnie wybierać najtańsze dania. Ponadto, można było łączyć bony, bo nie były one datowane, jedynie nie można było zamienić ich na gotówkę. Z dań, w tej bułgarskiej restauracji, najbardziej mi smakował „rzizek VARNA”, był to schab, panierowany ciastem z tartych surowych ziemniaków, odpowiednio doprawionych. Najlepsze było jednak, chłodne i wyśmienite piwko po obiedzie. Ja oczywiście, nieprzyzwyczajony, do piwa o tak wczesnej porze, wracałem, do hotelu, na małą drzemkę, ale moi koledzy ruszali, „w miasto”, na zakupy. Ponieważ był to 1984 rok, a w Polsce w sklepach była totalna bryndza, więc znakomita część tych zakupów, to były artykuły spożywcze. W tygodniu kupowano artykuły trwałe i owoce cytrusowe a w piątek przed wyjazdem, wędliny i mięso. Ci z nas, którzy jeździli samochodami, za składkową benzynę, zabierali niezmotoryzowanych, więc wszyscy, mieli z reguły po dwie duże, wypełnione do granic możliwości torby podróżne. Jednak ich zawartość, musiała się przynajmniej, z grubsza zgadzać z zadeklarowaną ilością i wartością we wspomnianej wcześniej, książeczce celnej, bo kontrole na granicy były dość szczegółowe, chociaż wyrywkowe. Ja, nowicjusz, nie miałem jeszcze śmiałości, żeby zabrać się z kimś samochodem, a na podróż pociągiem szkoda było czasu, ponadto połączenia nie bardzo pasowały, więc pierwszy weekend, postanowiłem spędzić w Ostrawie. Oprócz mnie, nie został nikt, bo akurat wszyscy, nawet koledzy z okolic Konina i Turoszowa, wyjechali do rodzin. Piątek minął szybko, obiadek, drobne zakupy żywnościowe(pieniądze miałem, bo szef wypłacił mi drobną zaliczkę), potem połaziłem po sklepach, sycąc oczy bogatym zaopatrzeniem, ładnym wystrojem. Zastanawiałem się, kiedy u nas tak będzie i prawdę mówiąc, nie widziałem przyszłości w różowych kolorach. Wieczorem, poszedłem do jedynej znanej mi knajpki, w której jedliśmy obiady, żeby „zabić” czas i napić się piwa. W progu stanąłem zdumiony. To nie była cicha i pustawa restauracja z pory obiadowej, ale pełna ludzi i gwaru, piwiarnia, gdzie z trudem znalazłem wolne miejsce. Przysiadłem się do trzech, młodszych od siebie, mężczyzn, którzy głośno o czymś rozmawiali i zamówiłem cztery piwa. Moja znajomość języka czeskiego, była bardziej niż skromna, więc niczego prawie nie rozumiałem, za wyjątkiem paru słów, które, brzmiały, jak polskie. Kiedy kelner postawił na stole zamówione piwo, przerwali dyskusję i spojrzeli na mnie, po polsku, powiedziałem: „jestem Edmund, z Polski, może napijecie się ze mną piwa?”. Spojrzeli po sobie podejrzliwym wzrokiem, a na sali zapadła nagle cisza. Z jednego ze stolików, łamaną polszczyzną, odezwał się starszy człowiek i zapytał, czego tak naprawdę od nich chcę? Odpowiedziałem, że tylko napić się piwa, a ponieważ nie lubię pić piwa sam, a nie znam tu nikogo, bo niedawno przyjechałem i na dodatek nie znam czeskiego, to postawiłem piwo tym, którzy siedzą ze mną przy stoliku. Podszedł do mnie i powiedział, że wszyscy chętnie napiją się ze mną piwa. Gorączkowo w myśli, przeliczyłem swoje zasoby gotówki i skinąłem na kelnera. Kiedy już rozniesiono piwo dla wszystkich, mój rozmówca zawołał: ”wypijmy za naszego nowego znajomego, nazywa się Edo” W taki sposób, przyjęto mnie do lokalnego towarzystwa. Siedzący, przy stoliku podnieśli kufle i kolejno przedstawili się. Imiona typowo czeskie, Honza, Miro i Stanik. Okazało się, że też pracują w elektrowni „Jan Sverma”, gdzie była nasza brygada. Wieczór minął szybko, wypiłem tyle piwa, że co chwilkę musiałem wędrować do toalety. Rozmawialiśmy, coraz lepiej się rozumiejąc, ja łapałem szybko, czeskie zwroty i słówka, a oni starali się zrozumieć, jak najwięcej z języka polskiego. Było miło, ale koło godziny 23, moi nowi koledzy, odprowadzili mnie pod hotel. Nawet nie wiem, kiedy zasnąłem