piątek, 3 sierpnia 2012
Pierwszy wekend w Ostrawie
Następne dni, tej niezwyczajnej dla mnie pracy, przyniosły kolejne, niemiłe doświadczenia. Budynek kotłowni, jak większość pomieszczeń przemysłowych, to była hala, zmontowana z konstrukcji stalowych, opierzona blachą. Strop, stanowiły stalowe kratownice, umieszczone, od poziomu obsługowego ok.15 m, a od sklepienia kotła, gdzieś ze 3 m. Po to, aby można było, przy pomocy wciągarki, transportować do wnętrza kotła materiały i urządzenia oraz wyciągać demontowane elementy, należało zamontować system zbloczy( odpowiednich rolek). Jedno takich zbloczy, polecono mi zamontować na kratownicy stropowej, nad poziomem obsługowym. Spojrzałem w górę i zrozumiałem, że mogę się tam dostać się tylko wdrapując się po konstrukcji słupa, a następnie przechodząc ok. 5 m, po kratownicy. Nigdy tego nie robiłem, a żeby było weselej, to miałem wrodzony lęk wysokości, ale nie mogłem przyznać się do tego, w moim mniemaniu. Więc, zarzuciłem na ramię linę konopną i ruszyłem w górę. Wejście po słupie, pod strop, poszło mi dość gładko, ale już przejście na nogach, po belce kratownicy, która miała szerokość ok.10 cm i leżało na niej 5 centymetrowa warstwa pyłu, i nie było, czego się złapać, przekraczało granice mojej odwagi. Usiadłem, więc na tej belce, ku uciesze zgromadzonych na dole kolegów, i zgarniając rękami i siedzeniem, wspomniany pył, posuwałem się do przodu. Po opuszczeniu linki, wciągnięto do góry zawiesie a potem zblocze, które bez problemu zamontowałem. Trudniejszy okazał się powrót, w podobny sposób. Po zameldowaniu brygadziście, że robota wykonana, zapytał: „ A dlaczego nie powiedziałeś, że nigdy nie byłeś na wysokości, ja za Ciebie odpowiadam i gdyby się coś stało, to miałbym kłopoty……….”. Kropki to niecenzuralne słowa, jakimi mnie uraczył. Doskonale wiedziałem, że ma rację, więc go przeprosiłem i wtedy usłyszałem:, ”ale masz jaja chłopie”.
Kolejna sprawa to kąpiel po pracy. Byłem przyzwyczajony do wspólnej kąpieli, bo często chodziłem na basen, ale tu rozpiętość wieku od dwudziestoparolatków, do panów pod sześćdziesiątkę, powodowała u nich skrępowanie(takie przynajmniej odniosłem wrażenie). Wiadomo, że ciało młodego mężczyzny w porównaniu z dojrzałym, spracowanym starszym panem, wygląda o wiele lepiej, ale to młodzi krępowali się swojej nagości. Odwracali się do ściany, z reguły zajmowali narożniki. Kiedy po jakimś czasie, podczas rozmowy, poruszyłem ten intrygujący mnie temat, usłyszałem, że to nie wstydliwość, ale szacunek dla starszych kolegów. Nie drążyłem dalej tego tematu, aby nie być posądzonym o jakieś niezdrowe zainteresowania. Po wyjściu z szatni, wymyci i ogoleni, całą brygadą, jechaliśmy do restauracji VARNA, zlokalizowanej na naszym osiedlu, bo tutaj mieliśmy wykupione bony obiadowe, które opiewały na określoną wartość, ale każdy mógł zamówić sobie dowolne danie z karty. Wartość tego bonu, była na tyle wysoka, że nie trzeba było specjalnie wybierać najtańsze dania. Ponadto, można było łączyć bony, bo nie były one datowane, jedynie nie można było zamienić ich na gotówkę. Z dań, w tej bułgarskiej restauracji, najbardziej mi smakował „rzizek VARNA”, był to schab, panierowany ciastem z tartych surowych ziemniaków, odpowiednio doprawionych. Najlepsze było jednak, chłodne i wyśmienite piwko po obiedzie. Ja oczywiście, nieprzyzwyczajony, do piwa o tak wczesnej porze, wracałem, do hotelu, na małą drzemkę, ale moi koledzy ruszali, „w miasto”, na zakupy. Ponieważ był to 1984 rok, a w Polsce w sklepach była totalna bryndza, więc znakomita część tych zakupów, to były artykuły spożywcze. W tygodniu kupowano artykuły trwałe i owoce cytrusowe a w piątek przed wyjazdem, wędliny i mięso. Ci z nas, którzy jeździli samochodami, za składkową benzynę, zabierali niezmotoryzowanych, więc wszyscy, mieli z reguły po dwie duże, wypełnione do granic możliwości torby podróżne. Jednak ich zawartość, musiała się przynajmniej, z grubsza zgadzać z zadeklarowaną ilością i wartością we wspomnianej wcześniej, książeczce celnej, bo kontrole na granicy były dość szczegółowe, chociaż wyrywkowe. Ja, nowicjusz, nie miałem jeszcze śmiałości, żeby zabrać się z kimś samochodem, a na podróż pociągiem szkoda było czasu, ponadto połączenia nie bardzo pasowały, więc pierwszy weekend, postanowiłem spędzić w Ostrawie. Oprócz mnie, nie został nikt, bo akurat wszyscy, nawet koledzy z okolic Konina i Turoszowa, wyjechali do rodzin. Piątek minął szybko, obiadek, drobne zakupy żywnościowe(pieniądze miałem, bo szef wypłacił mi drobną zaliczkę), potem połaziłem po sklepach, sycąc oczy bogatym zaopatrzeniem, ładnym wystrojem. Zastanawiałem się, kiedy u nas tak będzie i prawdę mówiąc, nie widziałem przyszłości w różowych kolorach. Wieczorem, poszedłem do jedynej znanej mi knajpki, w której jedliśmy obiady, żeby „zabić” czas i napić się piwa. W progu stanąłem zdumiony. To nie była cicha i pustawa restauracja z pory obiadowej, ale pełna ludzi i gwaru, piwiarnia, gdzie z trudem znalazłem wolne miejsce. Przysiadłem się do trzech, młodszych od siebie, mężczyzn, którzy głośno o czymś rozmawiali i zamówiłem cztery piwa. Moja znajomość języka czeskiego, była bardziej niż skromna, więc niczego prawie nie rozumiałem, za wyjątkiem paru słów, które, brzmiały, jak polskie. Kiedy kelner postawił na stole zamówione piwo, przerwali dyskusję i spojrzeli na mnie, po polsku, powiedziałem: „jestem Edmund, z Polski, może napijecie się ze mną piwa?”. Spojrzeli po sobie podejrzliwym wzrokiem, a na sali zapadła nagle cisza. Z jednego ze stolików, łamaną polszczyzną, odezwał się starszy człowiek i zapytał, czego tak naprawdę od nich chcę? Odpowiedziałem, że tylko napić się piwa, a ponieważ nie lubię pić piwa sam, a nie znam tu nikogo, bo niedawno przyjechałem i na dodatek nie znam czeskiego, to postawiłem piwo tym, którzy siedzą ze mną przy stoliku. Podszedł do mnie i powiedział, że wszyscy chętnie napiją się ze mną piwa. Gorączkowo w myśli, przeliczyłem swoje zasoby gotówki i skinąłem na kelnera. Kiedy już rozniesiono piwo dla wszystkich, mój rozmówca zawołał: ”wypijmy za naszego nowego znajomego, nazywa się Edo” W taki sposób, przyjęto mnie do lokalnego towarzystwa. Siedzący, przy stoliku podnieśli kufle i kolejno przedstawili się. Imiona typowo czeskie, Honza, Miro i Stanik. Okazało się, że też pracują w elektrowni „Jan Sverma”, gdzie była nasza brygada. Wieczór minął szybko, wypiłem tyle piwa, że co chwilkę musiałem wędrować do toalety. Rozmawialiśmy, coraz lepiej się rozumiejąc, ja łapałem szybko, czeskie zwroty i słówka, a oni starali się zrozumieć, jak najwięcej z języka polskiego. Było miło, ale koło godziny 23, moi nowi koledzy, odprowadzili mnie pod hotel. Nawet nie wiem, kiedy zasnąłem
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz