poniedziałek, 25 lutego 2013

Bohemia- symbole przyjaźni i siła argumentów....

Kolejne dni, podczas których organizowaliśmy budowę, zaczynały się wcześnie rano (wstawaliśmy ok. 5.00) a kończyły się późnym wieczorem. Ten czas był tak wypełniony obowiązkami, że każdego dnia "padaliśmy" wszyscy ( myślę tu o mistrzu, ekonomistce i sobie)ze zmęczenia. Po tygodniu takiej pracy, mieliśmy skompletowaną pełną obsadę, zorganizowane zaplecze budowy, magazyn wypełniony narzędziami, wyremontowane biuro budowy i dopięte w większości sprawy organizacyjne. Trzeba przyznać , że czułem zadowolenie z wykonanej pracy, ale to głownie dlatego, że współpracownicy, znali się na swojej robocie i wystarczyło tylko omówić plan kolejnego dnia pracy, bez wdawania się w szczegóły i podzielić obowiązki, a wszystko było realizowane, bez większych problemów. Pierwszy etap prac kontraktowych, to przygotowanie terenu, na którym prowadzone będą prace. Jak już wcześniej wspominałem, ten teren to pas zieleni oddzielający dwupasmowe jezdnie, biegnący prze środek całego miasta , na długości ok. 4 km. Na tym terenie, posadowiono żelbetowe, pięcioramienne gwiazdy, pomalowane na czerwony kolor. Symbolizowały one "wieczną przyjaźń" ze Związkiem Socjalistycznych Republik Radzieckich.Tych symboli o wadze ok 500 kg, było 12 szt. Ponieważ stały w trasie planowanego wykopu, musieliśmy je przewieźć samochodem, przez całe miasto, na wskazane przez inwestora miejsce. Przy przewożeniu tych gwiazd ( a był to rok 1988), pracownicy żartowali sobie , stojąc na skrzyni samochodu obok tych symboli ( niby warta honorowa) i salutowali do kasków ochronnych. Oczywiście, nie umknęło to uwadze "właściwych służb" i zostałem natychmiast wezwany do siedziby VB ( odpowiednika naszej bezpieki). Musiałem długo i wytrwale tłumaczyć się z "wybryku" swoich pracowników, którym groziła nawet deportacja. Dopiero nasza polska wódka( wówczas na topie był "Polonez") w odpowiedniej ilości , zdołała rozmiękczyć decyzje owych służb i skończyło się tylko na naganie słownej i szkoleniu całej załogi, o stosownym zachowaniu się za granicą. A ja osobiście leczyłem straszliwego kaca.....Pozytywnym efektem tego niefortunnego zajścia, było zawarcie bliskiej znajomości, z osobami i służbami, które lepiej mieć po swojej stronie. Ponieważ kontrakt dopiero się zaczynał, jeszcze nie raz miałem okazję przekonać się o "sile argumentacji" polskiej wódki i doświadczyć nie raz i nie dwa silnego bólu głowy po takich negocjacjach.... Miasto, w którym realizowaliśmy kontrakt, było praktycznie nowe, zbudowane w latach pięćdziesiątych, dwudziestego wieku.Położone na stoku wzniesienia terenu, o różnicy poziomu ok.200 m , od wjazdu do miasta do górnej granicy zabudowy na skraju starego lasu. Na prawo i lewo od tej dwupasmowej , szerokiej jezdni, na pagórkowatym terenie, zlokalizowano bloki mieszkalne, między którymi stały pojedyncze domki, które były pozostałością wioski, na bazie której powstało to duże i na owe czasy nowoczesne miasto, stanowiące sypialnię dla ludności pracującej w pobliskich kopalniach Karviny i zakładach przemysłowych Ostravy. Architektura zabudowy , typowo sowiecka, szczególnie w dolnej części miasta, potem stopniowo stawiane budynki, miały już mniej tych cech. Ale gmachy urzędów, zlokalizowane w centrum miasta, zachowały ten ciężki rosyjski styl, razem z elewacjami, upstrzonymi rzeźbami postaci robotników, rolników i żołnierzy. Pomimo tego , miasto miało swoją niepowtarzalną urodę . Świetnie rozwinięta sieć handlowa, dobrze zaopatrzona( budząca w nas zazdrość), cały szereg barów, kawiarni i restauracji, powodował to ,że dobrze się tu mieszkało ludziom. Nasz hotel, na owe czasy , nowoczesny dziesięciopiętrowy budynek, stał na granicy miasta przy lesie, a z mojego apartamentu( dwa pokoje i łazienka , przedsionek i balkon typu logia), rozciągał się piękny widok na prawie całe miasto. Wszędzie gdzie to tylko było możliwe, rosły drzewa i krzewy, wszędzie było pełno trawników i rabat oraz gazonów z przepięknymi kwiatami. Służby miejskie , bardzo dbały o tą zieleń. Nic więc dziwnego, że prowadząc prace w samym centrum miasta, do tego rozkopywaliśmy piękną zieleń i na okres ponad pół roku , pozbawialiśmy ludzi ciepłej wody z sieci, bacznie nas obserwowano i wytykano publicznie wszelkie nieprawidłowości.

poniedziałek, 11 lutego 2013

BOHEMIA - ciąg dalszy

Teraz sprawy potoczyły się szybko, ponieważ powrócił z budowy eksportowej, jeden z wysoko notowanych inżynierów / powodem oficjalnie był słaby stan zdrowia/ i trzeba było przyszykować mu dobre stanowisko. W ciągu tygodnia, załatwiłem wszystkie formalności związane z paszportem służbowym, umową kontraktową, obsadą personalną kierownictwa budowy, szkoleniem w zakresie przepisów celnych i współpracy ze służbami konsularnymi. Załatwiłem niezbędne wyposażenie biura budowy, bo otwieraliśmy zupełnie nowy kontrakt, dotyczący wymiany rur ciepłowniczych- przesyłowych, które biegły w pasie zieleni, jezdni dwupasmowej, przebiegającej przez całe miasto Havirov. Razem z ekonomistką/ kobietą ładną, zaradną i mądrą/, wszelkie sprawy załatwialiśmy tak sprawnie , jakbyśmy pracowali razem od lat/ a przecież , ledwo znaliśmy się- pracując w zupełnie innych działach firmy/. Przekazałem swoje stanowisko protokólarnie, przekazano mi samochód służbowy "Fiat- 125p", pożegnałem się z rodziną i ruszyliśmy z Ewą- ekonomistką do Hawirova, razem z nami pojechał też kolega, który był kiedyś na kontrakcie w tamtym rejonie, i miał pomóc w pierwszym okresie organizacyjnym. Już na przejściu granicznym, znajomości osobiste Jasia i ówczesnych realiów jakie panowały wśród służb granicznych i celnych, tak polskich jaki czechosłowackich, pomogły pokonać wiele barier, a czekało nas jeszcze wiele "niuansów życiowych", o których na szkoleniach , nikt nie wspominał. Po zapoznaniu się z pogranicznikami i celnikami z obu stron, wręczeniu wszystkim firmowych upominków, chwili pogawędki, pojechaliśmy dalej. Takie przyjacielskie "wejście ", procentowało potem , przez cały czas naszej pracy za granicą, a kilkakrotnie "uratowało" mnie od naprawdę poważnych konsekwencji prawnych. Wszystko zgodnie z zasadą -" jeżeli masz plecy, to i bez głowy dasz sobie radę"...... Na miejscu czekał na nas inspektor nadzoru, ze strony kontrahenta i jego szef. Przekazali nam pomieszczenie na biuro oraz klucze i umówiliśmy się na następny dzień. Ponieważ zrobiło się późno, pojechaliśmy do hotelu, który był naszą bazą noclegową. Hotel "Merkur", okazał się nowoczesnym 10-cio piętrowym budynkiem, na owe czasy miał cztery gwiazdki, ale dzisiaj w tamtej formie, z trudem otrzymał by trzy. Tu również zaprocentowały osobiste znajomości Jasia, który mieszkał tu przed dwoma laty.Zostaliśmy zakwaterowani w porządnych pokojach , z węzłami sanitarnymi, Ewa na IX a ja na X piętrze, z balkonami i pięknym widokiem na pobliskie góry.

niedziela, 10 lutego 2013

POWRÓT

Powroty z reguły są trudne i trzeba wiele wysiłku i dobrej woli włożyć w porządkowanie swojego ( i nie tylko ) życia, aby wszystko przebiegło w miarę spokojnie. To wieloodcinkowe działanie, nie jest proste. Długa nieobecność, powoduje powstanie zmian, które nie zawsze są dobre, ale zostały wymuszone naszą nieobecnością. W moim przypadku, było o tyle łatwiej, że często w weekend przyjeżdżałem do domu. Ale i tak musiałem walczyć, aby w mentalności moich córeczek, zlikwidować postać weekendowego Tatusia€, wpisać się w poranny rytm domu, tak aby wszyscy mogli w miarę bezkolizyjnie, przygotować się do szkoły i pracy. W relacjach rodzinnych, musiałem przejąć wiele obowiązków, a żona musiała przywyknąć, że jestem na co dzień w domu. To wcale nie było łatwe. W życiu zawodowym, postanowiłem wykorzystać bogate doświadczenia, nabyte podczas pracy za granicą. A ponieważ był to rok 1986, to zatrudnienie się, nie było takim wielkim problemem, ale ja postanowiłem znaleźć pracę w firmie, która zatrudniała mnie za granicą. Miałem trochę szczęścia i poparcia ze strony żony, która była długoletnim pracownikiem tej firmy. Ponadto dobra opinia z budowy eksportowej, też zrobiła swoje. Zostałem zatrudniony w charakterze mistrza na budowie. Dobrym zrządzeniem losu, było to, że po pierwsze mogłem codziennie dojeżdżać (dojazd w obie strony zajmował mi ok. dwie godziny ) oraz to, że była to miejscowość w której dorastałem i mieszkałem przez 20 lat. Ponadto kiedyś , na początku drogi zawodowej, w zakładach dla których prowadziliśmy prace remontowe w zakresie energetyki, pracowałem jako stażysta a potem pracownik. Dokoła pracowali ludzie których znałem i którzy znali mnie, wielu z nich to byli moi koledzy. Dlatego szybko i łatwo znalazłem wspólny język ze zleceniodawcą, a rozwiązywanie jakichkolwiek problemów, nie nastręczało żadnych trudności. Odbudowane znajomości procentowały nowymi zleceniami z terenu zakładów, które pozwoliły efektywniej wykorzystać potencjał ludzki na budowie, a przez to poprawiały wyniki ekonomiczne budowy. Pracownicy byli zadowoleni, bo miało to odbicie w ich zarobkach, więc nawet darowali mi pewne zaostrzenie dyscypliny w pracy, a wiedząc że pracowałem jako monter i mam doświadczenie w ich pracy, nie pozwalali sobie na stwarzanie sytuacji, w której wydane polecenie wykonania prac można było podważyć jako niewykonalne. To wszystko spowodowało, że w niezamierzony sposób, stałem się liderem na budowie. Ponieważ budowa nie była samodzielną jednostką i wchodziła w zespół budów z Kierownikiem na czele, szybko zauważono, że dotychczasowe problemy z budową i konieczne wyjazdy w celu ich rozwiązywania, znikły a opinie zleceniodawcy są zaskakująco pozytywne. Czujność Kierownika została pobudzona..Mnie natomiast pracowało się bardzo dobrze, atmosfera była dobra, wyremontowaliśmy szatnie i pomieszczenia socjalne załogi a także biuro budowy, do zwyczaju weszły cotygodniowe spotkania w biurze z przedstawicielami nadzoru ze strony zleceniodawcy, którzy oceniali postęp prac remontowych i zgodność z harmonogramem. Nieoczekiwany i chyba niechciany awans, przyszedł po pół roku. Dostałem propozycję nie do odrzucenia, objęcia stanowiska Kierownika Warsztatu, w zapleczu siedziby firmy. Poprzednik wyjechał na budowę zagraniczną, a po powrocie planował przejście na emeryturę. Właściwie powinienem być zadowolony, bo i płaca wyższa i praca bez dojazdu pociągiem, ale.. Czułem się tym awansem niedoceniony, bo na moją€™ budowę, skierowano dobrze notowanego Kierownika a budowę usamodzielniono, no cóż układy, ale żal i niesmak pozostał. Zawsze zazdrościłem kolegom €žbudowlańcom€™ tego, że zaczynają budowę w szczerym polu, a kończą obiekty, które można pokazać i powiedzieć : To moje dzieło, no cóż moje doświadczenie w produkcji, zostało przerwane. Na nowym odcinku pracy, zastałem jedną, wielką prowizorkę organizacyjną. Więc kiedy po dwu dniach, zaproszono mnie na rozmowę z Dyrektorem, w czasie której usłyszałem, że mam opracować plan zmian organizacyjnych, poczułem się potrzebny, chociaż zdawałem sobie sprawę z tego, że przysporzy mi to wielu wrogów€™ i to zupełnie nieoczekiwanych. Mój poprzednik, całkowicie oddał kierowanie warsztatem w ręce mistrzów, dlatego moja ingerencja w sprawy zarządzania i porządków napotkała na zdecydowany opór. Kiedy wreszcie wdrożyłem w życie, opracowany program i warsztat zaczął funkcjonować w miarę poprawnie a koszty radykalnie zostały opanowane, minął prawie rok. Jednak ścisła kontrola, niestety nie wszystkim była na rękę, w tym o dziwo moim zwierzchnikom, którzy paradoksalnie, nakazali mi zaostrzenie kontroli. W takiej patowej sytuacji, wtedy stosowano tzw. kopniak w górę. Awansowano mnie, na wakujące akurat, stanowisko Głównego Mechanika. Szerokie spektrum zagadnień przypisanych do tego stanowiska, skutecznie oddaliło mnie od ścisłej kontroli warsztatu. Wszyscy byli zadowoleni z takiego obrotu sprawy, no może oprócz mnie, bo znowu osunięto mnie od realizacji opracowanego programu. Ale obowiązki, nie pozwoliły na oglądanie się za siebie. Z perspektywy zwierzchnika Warsztatu, z zadowoleniem patrzyłem jak wprowadzone przeze mnie zmiany, pozwalają na oszczędności kosztowe, ale widziałem też, że nie wykorzystywano stworzonych możliwości w sposób optymalny. Wtedy, po raz pierwszy uświadomiłem sobie, że nie dokończyłem pracy nad podjętym wyzwaniem. Że opracowane programy naprawcze, były akceptowane, ale realizację, po okresie wstępnym kończył ktoś inny, a mnie kierowano na kolejny trudny i wymagający reorganizacji odcinek pracy. Nie dawano mi szansy na delektowanie owoców mojej pracy organizatorskiej. Może i dobrze, bo wtedy tego tak nie odbierałem, tylko podejmowałem się kolejnego zadania, starając się aby go wykonać dobrze. Na nowym stanowisku, a były to lata 1986-87, wzorem innych działów firmy, opracowałem wspólnie z informatykami, program €žkomputeryzacji mojego działu, jak się wtedy mówiło. Wdrażanie okazało się bardzo trudne, bo w użyciu wtedy był system operacyjny DOS, który nie był tak przyjazny jak obecnie stosowany powszechnie Windows, ponadto komputer, był urządzeniem nowym i jego stosowanie do pracy było w tym czasie jeszcze mało znane. Dlatego pracownicy, nie byli zachwyceni pomysłami szefa. Z oporami udało się wprowadzić ewidencję stanu posiadania i ruchu€™ elektronarzędzi, inne czekały na realizację. Tymczasem skończył się rok 1987, zabawa sylwestrowa i zabawa karnawałowa w lutym, były udane i już umawialiśmy się ze stałym towarzystwem na śledzika, kiedy zaskoczyła mnie niespodziewana wiadomość. Oficjalnie , poinformowano mnie, że przeskoczyłem€™ kolejkę oczekujących na wyjazd do pracy na budowie eksportowej. Oczywiście ten wyjazd , to już w charakterze kierownika kontraktu, więc zgodnie z posiadanymi kwalifikacjami. Wszystko było bardzo obiecujące, charakter pracy, uposażenie oraz to, że wyjeżdżałem znowu do Czechosłowacji , w rejon Ostravy, który bardzo dobrze znałem, z ostatniego pobytu. Byłem bardzo podekscytowany czekającą mnie nową przygodą zawodową.