środa, 20 czerwca 2012
Najskuteczniejsza i najprostsza metoda odchudzania
______________________________________________________________________________
www.eioba.pl/files/articles_thumbs/thumb_103313.jpg Naukowcy już
kilkanaście lat temu odkryli, że spanie nago nocą jest jedną z najlepszych form aktywnego spalania zbędnych kalorii, którymi zgrzeszyłaś w trakcie dnia.
______________________________________________________________________________
Ponieważ Twoje ciało zmuszone jest wtedy podjąć aktywny - choć pozostający poza Twoją świadomością - wysiłek, aby utrzymać stałą ciepłotę ciała. A przez to Twój organizm musi spalić www.eioba.org/files/user500/sleeping.jpgwięcej energii niż... podczas kilkunastominutowego joggingu.
Zresztą, zauważ. Kiedy śpisz w pidżamie, koszuli nocnej, czy nawet w koszulce i majtkach, kiedy przykryjesz się kołdrą, albo potem odkryjesz się, musi minąć dłuższa chwila, zanim poczujesz znaczącą różnicę w ciepłocie.
Ma tu miejsce pewna bezwładność. Schłodzić musi się nie tylko Twoja skóra, ale także - wcześniej - Twoje okrycie.
Kiedy śpisz nago, czujesz całą skórą każdy powiew, odkrycie choćby fragmentu skóry. Całe Twoje ciało jest jak jeden czuły termometr.
Dlatego - śpij nago, kiedy tylko możesz.
To niewiarygodne, że tak niewiele kobiet stosuje ten prosty i nie wymagający żadnego wysiłku zabieg odchudzający!
Spanie nago ma zresztą także inne dobroczynne skutki, które warto wziąć pod uwagę.
Oswaja Cię z własnym ciałem.
Zdziwiona?
Wiele kobiet nie akceptuje swojego ciała. W grę wchodzą różnego rodzaju kompleksy. Skazy. Prawdziwe lub wyobrażone. Niektóre kobiety nie lubią patrzeć na siebie bez ubrania. Choć często są to - obiektywnie rzecz biorąc - atrakcyjne kobiety. Zawsze coś na siebie narzucają. Koszulkę. Szlafrok. Cokolwiek.
Śpiąc nago, zaczynasz przyzwyczajać się do swojego ciała. I niezależnie, jak dziwnie to brzmi, pozwala Ci to w większym stopniu zaakceptować siebie samą.
Po prostu przyzwyczajenie zwiększa akceptację.
I jeszcze jedno. Dr Bissoon, propagator mezoterapii, także zaleca paniom spanie nago jako formę... walki z cellulitem, "pomarańczową skórką", tym prawdziwym utrapieniem wielu kobiet.
Dlaczego?
Obcisła bielizna, gumki majtek, powodują utrudnienia w cyrkulacji systemu limfatycznego, zaburzając usuwanie toksyn i produktów przemiany materii. Jeśli weźmiesz pod uwagę, że cały proces jest szczególnie intensywny w nocy, jasne się staje, dlaczego tak prosta rzecz jak spanie nago, przeciwdziała powstawaniu cellulitu i łagodzi jego objawy.
A poza tym, spanie nago może być całkiem przyjemne.
To jak powrót do natury.
Sprawdź dobroczynne działanie spania bez ubrania. Kto wie, może już nigdy więcej nie włożysz koszuli nocnej?
Autor: Marsen s.c. Źródło: http://www.marsen... . Przedruk dokonany za zgodą autora.
Autor: Marsen s.c.
Odnośnik do oryginalnej publikacji: http://www.marsen.....)ca9.htm
Licencja: Wszelkie prawa zastrzeżone
czwartek, 14 czerwca 2012
INŻYNIER a potem sklepikarz
Czas, powszechności
wykształcenia wyższego, miał dopiero nastąpić, ale już czuło się, że matura to
za mało. Stało się normą, stwarzanie przez zakłady pracy, dogodnych warunków do
studiowania wieczorowego i zaocznego. Wcześniejsze opuszczanie zakładów pracy,
aby zdążyć na zajęcia, dodatkowe urlopy płatne, na czas sesji egzaminacyjnej. Tylko
ktoś wyjątkowo leniwy, albo wprost głupi, nie skorzystałby z takich udogodnień.
Tym sposobem, wielu zdolnych, doświadczonych zawodowo fachowców ze średnim
wykształceniem, uzupełniło wiedzę teoretyczną, zasilając szeregi kadry
kierowniczej, projektanckiej a często również dydaktycznej i naukowej.
Ja początkowo, nie czułem
potrzeby studiowania, systemem wieczorowym, ale mając do wyboru służbę wojskową
albo studia, wybrałem oczywiście studia.
Po dwu latach pracy, /o czym
piszę w innym miejscu/, znowu mój czas wypełnił się całkowicie. Wracałem po
zajęciach na uczelni, /wliczając w to dojazd pociągiem/około godziny 21.00, totalnie zmęczony, niestety
trzeba było jeszcze przeglądnąć notatki, często zrobić pracę kontrolną, więc
czasu na sen, było stanowczo za mało. Mimo takiego zmęczenia, czas studiowania
wieczorowego, wspominam z sentymentem. Zajęcia, prace kontrolne, kolokwia i
egzaminy /zdarzało się niezliczone/, żarty z kolegami, podczas przerw, gra w
karty w pociągu, w czasie powrotu do domu, żeby się odprężyć i nie zasnąć.
Można powiedzieć żartem, że tak mi się podobało to studiowanie, że zamiast
czterech lat, wyszło sześć, ale to wszystko przez mój niepokorny charakter i
nieopanowany język, podpadłem wykładowcy z chemii i po siódmej niezliczonej
poprawce egzaminu, zmuszony byłem powtarzać pierwszy rok, a trzeci rok
repetowałem z powodu niepotrzebnie urażonej ambicji i obrażeniu się na wykładowcę.
Nie zgłosiłem się na kolejne egzaminy i po nieobecności na egzaminie
komisyjnym, zostałem wezwany przez Dziekana Wydziału Mechanicznego, na
wyjaśniającą rozmowę. W tej trójstronnej rozmowie, wyjaśniliśmy sobie z
wykładowcą, wzajemne pretensje, ale nie dało się cofnąć faktów i rok został
stracony/ korzyścią był udzielony mi urlop „dziekański’, zaliczający wszystkie
zdane egzaminy, przez co uczęszczałem tylko na kilka przedmiotów/. Lata studiów
w systemie wieczorowym, diametralnie różniły się od studiów dziennych, ale nie
wymaganiami, czy też przerabianym materiałem, ale tym, co w byciu studentem
jest najmilsze. Wolność bywanie w klubach studenckich, rajdy z przyjaciółmi,
juwenalia i wiele innych przyjemnych rzeczy. To wszystko nas omijało, z prostej
przyczyny, pracowaliśmy a wielu z nas miało rodziny, żony, bardzo często
dzieci. Gdyby nie wspaniała opiekunka naszej córki, to niemożliwe było by moje
studiowanie i uzupełnianie średniego wykształcenia przez moją żonę. Ale po
latach, nie pamięta się tych wszystkich trudności, a tylko to, co było piękne,
czyli młodość.
Po sześciu latach i obronie
pracy dyplomowej, zostałem inżynierem.
Teraz żałuję, że nie podjąłem z marszu studiów
magisterskich, ale wtedy byłem zmęczony, i uważałem to za niepotrzebny wysiłek.
Oczywiście, to nie był koniec
nauki, bo cały czas musiałem doszkalać się na różnego rodzaju kursach,
podnoszących kwalifikacje, ale to normalka, w każdym czasie. Kiedyś czytając w
prasie, o życiu ludzi w tym „raju demokracji i dobrobytu”, jakim jawiły się
wielu Polakom Stany Zjednoczone Ameryki Północnej, natrafiłem na stwierdzenie,
że przeciętny Amerykanin, zmienia zawód, kilka razy w ciągu życia zawodowego. Trudno
było mi to zrozumieć, bo przecież u nas, ludzie pracowali w wyuczonym zawodzie,
a bardzo często, też w jednym miejscu pracy od początku do emerytury. Dzisiaj z
perspektywy czasu i przykrych doświadczeniach własnych oraz obserwacji życia, zrozumiałem
to aż nadto dobrze. Wskutek transformacji ustrojowej, a co za tym idzie
drastycznych zmian w gospodarce narodowej oraz perturbacji zdrowotnych/, o czym
piszę w innym blogu „mojawojnazrakiemkrtani.blogspot.com/, znalazłem się w
sytuacji bezrobotnego. Nikt, kto tego
nie przeżył osobiście, nie zrozumie goryczy i upokorzenia, jakie wiąże się z
szukaniem pracy, i ciągłymi zapewnieniami ze strony potencjalnych pracodawców: „..Dziękujemy,
zadzwonimy do Pana…”. Po bezskutecznych poszukiwaniach pracy, kupiliśmy z
żoną mały / ok.20 m2 powierzchni/ drewniany kiosk i otworzyliśmy sklepik
spożywczy. I w ten sposób zostałem „prywaciarzem”, jak wówczas mawiano.
Ponownie musiałem szybko i skutecznie, wyedukować się na handlowca,
ekspedienta. Przewertowałem niezliczone ilości przepisów, aktów prawnych,
przegadałem wiele godzin ze znajomymi, którzy byli biegli w tej materii, zanim
dotarło do mnie, jak obszerna jest to wiedza. Nabrałem szacunku, do całej grupy
zawodowej ludzi, wykonujących ten zawód i już nigdy nie pozwoliłem sobie, ani
innym, powiedzieć pogardliwie: „sklepikarz”. W ten sposób, ciągle się doszkalając, przez 18 lat wykonywałem zawód:
biznesmen w branży handel spożywczy. Robiłem to, co w najgorszych snach,
nigdy mi się nie przyśniło, stałem po
tamtej stronie lady, i wiecie, podobało mi się…………….
Edukacja
EDUKACJA
Z pozycji dojrzałego
człowieka, widzę jak wielką loterią i odpowiedzialnością, jest podjęcie
właściwej decyzji dotyczącej nauki dziecka i zaplanowania jego przyszłości.
Muszę z przykrością stwierdzić, że nie ma żadnej „złotej” rady w tej materii.
Rodzice, kierując się dobrem swojej pociechy, nie biorą pod uwagę tego, co
chciałoby dziecko, /bo przecież my wiemy lepiej/, z drugiej strony, pozwolenie
dziecku, na swobodny wybór przyszłego zawodu, też nie rozwiązuje tego problemu,
bo i tak, możemy kiedyś usłyszeć:, „dlaczego, na to pozwoliliście”.
Ja, jako 14-latek, /bo wtedy
nauka w szkole podstawowej, trwała 7 lat/, postawiłem swoich rodziców, przed
tym trudnym wyborem. Tatuś, widział we mnie elektryka, obserwując moje ciągotki
politechniczne, odziedziczone po dziadku, Mamusia optowała za Liceum
Ogólnokształcącym, opierając się na opinii mojej polonistki i własnych
obserwacjach. Miałem zdolności łatwego przyswajania wiedzy i to bardziej
humanistycznej, dużo czytałem, pisałem bez problemu dobre wypracowania. Łatwo
uczyłem się wierszy, byłem na kilku konkursach recytatorskich, gdzie osiągałem
dobre wyniki. Ale ja odrzuciłem Liceum na wstępie, zakładając, że muszę zdobyć
zawód, aby się jak najszybciej usamodzielnić. Tą nie najmądrzejszą decyzją
totalnie zaskoczyłem swoich nauczycieli i rodziców. A w szczególności Tatusia,
bo złożyłem dokumenty do Technikum Stoczni Rzecznych /późniejsze Technikum
Żeglugi Śródlądowej/ w Koźlu/obecnie Kędzierzynie-Koźlu/ zamiast do Technikum
Elektrycznego. Czas zweryfikował ten wybór, o wiele za późno. Ale wtedy po
zdanym „śpiewająco” egzaminie wstępnym, byłem najszczęśliwszym na świecie….W
dużej grupie dzieci, przystępujących do egzaminu wstępnego, byli absolwenci
renomowanych szkół z Warszawy, Krakowa i Wrocławia, którzy z dumą nosili w
klapach swoich marynarek, złote odznaki „Wzorowego Ucznia”. Moja
małomiasteczkowa szkoła, nie stosowała takich wyróżnień, ale za to dała solidną
wiedzę, która umożliwiła mi, dostanie się do tej szkoły. I tak zostałem
„kanalarzem”, bo taki przydomek nosili uczniowie tej szkoły.
„KANALARZ”
Do tej pory nie wiem,
dlaczego tak uparłem się, aby dostać się właśnie do tej szkoły, bo oprócz nazwy
i specyfiki zawodu/ jedyna taka w Polsce/, nic jej specjalnie nie wyróżniało.
Końcem lat pięćdziesiątych, były już w kraju szkoły średnie, na wysokim poziomie
nauczania/ skończenie, których, od razu nobilitowało/, mieszczące się w
porządnie wyremontowanych budynkach, miały dobrze wyposażone sale lekcyjne,
pracownie i warsztaty techniczne. Moja szkoła była po prostu uboga, ale
umiłowanie wody, / o czym już wspominałem/, skojarzone z nazwą szkoły, było tym
decydującym imperatywem. Wówczas, wybór okazał się trafny, bo szkoła miała swój
niepowtarzalny charakter i specyficzny klimat. Była to wtedy szkoła dla młodzieży
męskiej, /chociaż do 1964 roku, zanotowano trzy absolwentki szkoły/,
pochodzącej ze wszystkich zakątków kraju. W klasach, szczególnie pierwszych,
było duże zróżnicowanie wiekowe i środowiskowe. Różnica wieku sięgała nawet 4
lat. Byli wśród nas weterani, którzy poznali kilka szkół w Polsce, a nasza była
kolejnym przystankiem, ale trzon, stanowili „równolatkowie”. Większość z nas,
była skoszarowana w internacie, zlokalizowanym w zabytkowym 3-piętrowym
budynku, o pięknej stylowej elewacji. Nas, pierwszoroczniaków, umieszczono na
III piętrze, , w pokojach o wysokości 3,5m, 4-ro,6-cio i 8-mio osobowych, z
metalowymi, piętrowymi łóżkami. Wielkie, nieszczelne okna, piece kaflowe na
węgiel, który trzeba było samemu przynieść z piwnicy i drewniana podłoga, skrzypiąca
przy każdym kroku. Na korytarzu, była nasączona czarną substancją/mieszaniną
terpentyny z jakimś środkiem dezynfekującym, wydającą niemiłą woń/.Na każdego
mieszkańca pokoju, przypadała jedna półka w szafie odzieżowej i miejsce na
jeden wieszak ubraniowy. Łazienki były typu wojskowego, czyli metalowe koryta
przez cała długość pomieszczenia, nad korytami biegła rura z wodą i kilka
kranów po obu stronach koryta. Woda oczywiście zimna, /bo na III piętro, ciepła
woda nie dochodziła/, kąpiel w ciepłej wodzie, była w zbiorowej łaźni, raz w
tygodniu. Miejsca do codziennej toalety, było stanowczo za mało, jak na taką
ilość mieszkańców, ale nikt nie chodził brudny i niedomyty, bo tego i porządku
w pokojach, pilnowali starsi koledzy, wyznaczeni przez wychowawców, na
opiekunów pięter. Byli to przerośnięci uczniowie, o „zdolnościach” najgorszych
kaprali w wojsku. Dlatego często w pokojach, podczas kontroli porządków, był
tzw. „lotnik”, czyli rozrzucanie po całym pokoju, pościeli z łóżek i zawartości
szaf i szafek. Podczas wieczornej kontroli czystości nóg, upatrzony delikwent
/często byłem to ja/, biegał boso do łazienki, myć stopy, po powrocie stopy
były czarne od wspomnianej podłogi, więc robił 10 karnych przysiadów i biegł z
powrotem do łazienki. Ta ‘zabawa” trwała tak długo, aż umęczony delikwent, nie
owinął sobie przy powrocie nóg ręcznikiem, potem gaszono światło na piętrze i
lulu.
Pobudka, o świcie, była
bardzo głośna, pełna wrzasków i trzaskania drzwiami.
Dantejskie sceny w toaletach
i łazienkach, bo na wszystko było mało miejsca i czasu. Warunkiem wejścia na
stołówkę i szybkiego zjedzenia śniadania, była 100% obecność klasy na zbiórce
przed stołówką, dlatego aby nie „podpaść” kolegom, toaleta poranna była z
reguły pobieżna, przekładana na czas po śniadaniu. Wielu „czyścioszków” wraz ze
mną wstawało pół godziny przed dzwonkiem porannej pobudki, po to, aby mieć czas
na spokojne skorzystanie z WC i toaletę poranną, bez potrzeby „walki o miejsce
i wodę”. Ponadto, przy małym rozbiorze wody na niższych piętrach, mieliśmy
luksus umycia się w lekko ciepłej.
Aby opanować temperamenty,
tych dorastających / a często dorosłych/ chłopców, wprowadzono w szkole i
internacie, dyscyplinę na wzór wojskowej.
Kadra pedagogiczna, w
znakomitej większości męska, /często z przeszłością wojskową/, radziła sobie,
całkiem dobrze z utrzymywaniem spokoju i porządku, chociaż nie sposób było
wszystko idealnie opanować, i dochodziło do bójek na przerwach. Pamiętam taką
śmieszną bójkę, gdzie najwyższy i dorosły chłopak, mierzący ok.180cm, bił się z
trzema najniższymi chłopakami /150cm+ coś tam/, oni stali na ławce szkolnej/żeby
zniwelować różnicę wzrostu/ i okładali się wzajemnie, a cała reszta klasy
pokładała się ze śmiechu, chociaż z porozbijanych nosów kapała krew. Wśród tej
trójki, był późniejszy mistrz Polski w boksie, wagi lekkopółśredniej.
Początek mojej życiowej
„edukacji”, to przede wszystkim konieczność asymilacji z tym nowym dla mnie
środowiskiem. Byłem w tym czasie chłopcem wątłym, /w co naprawdę trudno teraz
uwierzyć/, niskiego wzrostu i nieśmiałym, ale zadziornym, przez co byłem
doskonałym celem drwin z mojego dobrego wychowania, kulturalnego /bez
przekleństw/ i literackiego wysławiania się.
W celu swoistej
„resocjalizacji”, grzecznego chłopczyka nauczono palenia papierosów i picia wina.
Ta „nauka”, z początku była dla mnie bardzo przykra. Wymiotowałem i
odchorowywałem te lekcje, ale moi koledzy byli konsekwentni i nie pozwalali mi
przestawać tych praktyk. Z czasem przywykłem do tych nałogów i zostałem
zaakceptowany przez środowisko, ponadto byłem bardzo „użyteczny”, gdyż
sumiennie odrabiałem zadania domowe, więc, było, od kogo odpisywać. Te
doświadczenia życiowe, wyrobiły we mnie umiejętność współżycia w grupie,
ukrywania swojej delikatnej części osobowości i nieśmiałości, przez co stałem
się odporny na twarde życie w internacie. Ten czas wspominam z wielkim
sentymentem, bo był to okres kształtujący charakter /no, może za wyjątkiem tych
nałogów/, zawierania przyjaźni/ niektóre przetrwały do dzisiaj/ i umiejętność
wartościowania postępowania i zachowań w życiu.
Oczywiście oprócz nauki, był
czas na sport/ pomimo niskiego wzrostu, nieźle radziłem sobie w grze w
siatkówkę/, na czytelnictwo, na kontynuację członkowstwa w harcerstwie/ byłem
drużynowym zuchów/, co wypełniało bez reszty, skromny „czas wolny od zajęć”.
W tym czasie, miałem też
pierwszą „randkę”, ze śliczną Halinką. Pamiętam tę randkę, nie tylko, dlatego
że była pierwsza /byłem okropnie przejęty, stremowany, w głowie miałem
scenariusz tego, co powiem i co zrobię, krok po kroku, ale dlatego, że koledzy
zrobili sobie „przedstawienie” i schowali mi buty. Nic nie było w stanie mnie
powstrzymać, ubrałem tenisówki, do wyjściowego ubrania i białej koszuli i
poszedłem. Koledzy szli za mną i zaśmiewali się do łez. Halinka była wspaniała,
i nic jej to nie przeszkadzało, dlatego randka się udała
Ale moja przygoda z
internatem, została na 3 lata przerwana.
Wraz z awansem stanowiskowym
i finansowym mojego Tatusia, został przekroczony próg dochodów i cofnięto mi
stypendium.
W tej sytuacji Rodzice
zdecydowali, że po wakacjach będę dojeżdżał do szkoły.
Do stacji kolejowej rowerem
ok. 5 km, a dalej pociągiem ½ godz. Pociąg odjeżdżał o 6.10, w związku, z czym wstawałem o godz.5.00.
Jesienią, można było jakoś wytrzymać, ale końcem Listopada i w zimie/ a w tych
czasach zimy były śnieżne i mroźne, a z odśnieżaniem, było podobnie jak
dzisiaj/ jazda na rowerze, nie należała do przyjemności. Często musiałem się
przebierać w domu, u Babuni, gdzie zostawiałem rower, bo byłem całkowicie przemoczony
lub oblepiony śniegiem. Po przyjeździe do Koźla, gdzie mieściła się szkoła,
wchodziłem po kryjomu, do internatu, gdzie w pokoju kolegów, często „dosypiałem”
godzinkę, w ciepłym łóżeczku przyjaciela, który wstał na pobudkę i szykował się
do śniadania. Często przynosił mi kubek ciepłej kawy zbożowej z mlekiem,
niekiedy kanapkę, wygospodarowaną ze skromnej racji śniadaniowej.
Nauka w szkole nie stanowiła
dla mnie większych problemów. Polonistka była bardzo zadowolona ze mnie,
chociaż moją piętą „Achillesową”, były biografie sławnych wieszczy i pisarzy.
Ale wypracowania i analizy tekstów rekompensowały ten drobny mankament.
Od samego początku nauki,
miałem szczęście do wspaniałych nauczycieli matematyki, którzy umiejętnie
rozbudzili moje zdolności matematyczne.
W Technikum, nauczycielka
wykładała matematykę tak, jakby to była historia albo geografia, ciekawie,
przystępnie i obrazowo. Najtrudniejsze zagadnienia, na jej lekcjach, stawały
się jasne i zrozumiałe. Nie oznacza to wcale, że wszyscy odbierali ją tak samo
jak ja. Przez większość, uważana była za bardzo wymagającą, tzw.”kosę”.
Podczas ostatniego Zjazdu
Absolwentów, z okazji 60-lecia powstania szkoły, usłyszałem od młodszych o
ponad 15 lat kolegów, że nie potrafiła przekazać istoty zagadnień matematycznych,
w sposób przystępny, a skupiała się jedynie na konsekwentnym wymaganiu wiedzy i
surowym ocenianiu uczniów, budząc powszechny strach. No cóż, to jest właśnie
subiektywna ocena tej samej osoby, przez różnych ludzi.
Ale niech nikt nie myśli, że we
wszystkich przedmiotach byłem taki dobry, przedmioty zawodowe, sprawiały mi
trudności z różnych powodów.
Albo trudno mi było zrozumieć
pewne zagadnienia, albo za gadatliwość podpadłem nauczycielowi, albo jedno i
drugie. Kłopoty miałam z mechaniki technicznej/ poprawka na koniec roku/, z
rysunku technicznego oraz z wytrzymałości materiałów. Ale w ostateczności
poradziłem sobie.
Nigdy nie byłem zbyt pokornym
uczniem i z tego powodu miewałem kłopoty. Pamiętam, że jeden z nauczycieli,
miał system odpytywania, szybko skojarzyłem to z systemem opisanym w„Szatanie z
VII klasy”, i od tej pory nasze stopnie z tego przedmiotu, znacznie się
polepszyły, bo każdy wiedział, kiedy będzie pytany. Ale nic nie trwa wiecznie,
nauczyciel się zorientował, że coś jest na rzeczy i trochę zmienił zasady
swojego systemu. Totalna klapa, szybko wyszło, kto był pomysłodawcą i
oczywiście miałem poprawkę z tego przedmiotu.
Przez te 3 lata dojeżdżania
do szkoły, praktycznie nie miałem czasu wolnego, poza sobotą i niedzielą, które
miały swój ustalony porządek i rytm.
Wczesne wstawanie dojazd i
powrót ze szkoły, powodowały, że w domu byłem koło 16.00, potem jeszcze odrabianie lekcji i nauka. Czasem,
jeżeli nie było jakiś prac w domu, znalazła się chwilka na obejrzenie
telewizji/ a tak, jako nieliczni, mieliśmy telewizor i połowa wsi przychodziła
obejrzeć film czy premierę teatru telewizji/ lub przeczytanie jakiejś książki.
W międzyczasie, zmieniliśmy miejsce zamieszkania, spowodowane przeniesieniem
służbowym Tatusia, ale za to bliżej miałem do szkoły Już nie musiałem jeździć
rowerem, tylko pociągiem i miejskim autobusem.
Cza biegnie bardzo szybko,
nawet nie dłużył się bardzo, a stanąłem u progu V-klasy. Matura za pasem,
zajęcia piątoklasistów były na II zmianę, bo stan osobowy szkoły zwiększył się
i odczuwało się dotkliwy brak sal lekcyjnych.
W związku z tym, powróciłem
do internatu, aby mieć dostęp do stołów kreślarskich i wspólnej nauki z
kolegami. Ten ostatni rok w szkole, był dla mnie równie ważny jak pierwszy.
Oprócz nauki, jako już dorosły mężczyzna, wkroczyłem w świat kontaktów z
kobietami, nauczyłem się grać w brydża, trochę brzdąkałem na gitarze,
akompaniując sobie do śpiewu, chadzałem do kawiarni i na potańcówki do hotelu
pielęgniarek, przeżyłem pierwszą, drugą i kolejną miłość….”O roku ów”….byłeś
bardzo ważny w moim zaczynającym się dorosłym życiu.
Czas przed maturalny, kurczył
się bardzo szybko, zajęcia, projektowanie pracy dyplomowej, konsultacje u
nauczycieli –promotorów, powodowały, że MATURA zaskoczyła wszystkich, że to
już. Same egzaminy maturalne pisemne a potem ustne i w końcu obrona pracy
dyplomowej i egzamin z przedmiotów zawodowych, jako jedno wejście przed oblicze
komisji egzaminacyjnej, powodowały życie jak w transie, nie liczyło się nic,
tylko matura.
Wyjście, po obronie pracy
dyplomowej, było dla znakomitej większości z nas ulgą, odprężeniem i radością,
że oto już jestem TECHNIKIEM, co w połowie lat 60-tych, miało naprawdę duże
znaczenie i dawało pozycję zawodową. Praca dla ludzi ze średnim zawodowym
wykształceniem, była na każdym kroku.
wtorek, 12 czerwca 2012
CHADZIAJ
Moja rodzina/rodzice,
dziadkowie i ciocia-siostra Mamusi/ w 1945 roku, przyjechała do Głogówka,
małego miasteczka, na południu Opolszczyzny, z bieszczadzkich Ustrzyk Dolnych,
wybierając Polskę i polskość, w miejsce konieczności przyjęcia sowieckiego
obywatelstwa i życia w komunistycznym Kraju Rad. Skuszeni propagandą powrotu
Polski na prastare ziemie polskie, czyli jak wtedy mówiono Ziemie Odzyskane,
wybrali Śląsk, w jak najbardziej ogólnym tego słowa znaczeniu. Przed
repatriantami, stały do wyboru duże miasta takie jak Wrocław, Katowice i cały
Śląsk, Opole, cały szereg miast i miasteczek oraz wsi, prawie wyludnionych
przez wojnę. Ci, którzy zostali to ludzie, którzy od dziada-pradziada tu
mieszkali, żyli i czuli się Ślązakami. Nie Niemcami, /chociaż doskonale mówili
po niemiecku, czasem tylko w tym języku/ i nie Polakami, jak by chcieli
niektórzy propagandyści, to byli po prostu Ślązacy. Przez lata musieli
lawirować, pomiędzy tymi opcjami narodowościowymi. Ale zawsze byli stąd. Mój
Dziadziuś /ze strony Mamusi/zadecydował o miejscu osiedlenia, oczarowany urodą
małej stacyjki kolejowej /był kolejarzem prze całe życie zawodowe/, oraz klimatem
tego małego miasteczka, które pomimo zniszczeń wojennych, zachowało swoisty
urok i czar. Ja oczywiście też przyjechałem, co prawda, jako jeszcze byt niesamodzielny,
/bo w wygodnym opakowaniu z mojej Mamusi/. Po dwu miesiącach koczowania, w
zbiorowych punktach zakwaterowania PUR/Polskiego Urzędu Repatriacyjnego/,
przyszedłem na świat, na terenie fabryki ciastek „Piast”, jako pierwszy polski
obywatel, urodzony po wojnie w tym miasteczku. W tym samym czasie
Rodzice i Dziadkowie, otrzymali samodzielne
mieszkania.
Decyzja o osiedleniu w tym
miejscu, z czego Dziadziuś zupełnie nie zdawał sobie sprawy, zaważyła na losach
naszej rodziny, przypisując nas do społeczności małomiasteczkowej, z której
trudno było, przebijać się do szerokiego świata. Ale takie to były czasy, takim
był mój ukochany Dziadziuś- kolejarz o szczerym sercu i złotych rękach do
wszystkiego. Po nim i po Tatusiu, odziedziczyłem zamiłowania politechniczne.
Moja pamięć sięga czasów, kiedy
jako 3-4 latek, beztrosko i szczęśliwie bawiłem się z innymi dziećmi, w ruinach
zbombardowanych i spalonych okolicznych domów i we wrakach czołgów, które stały
na złomowisku, oraz innych „wspaniałych” miejscach. Na wieść o nich nasi
rodzice bledli ze strachu i tłumaczyli nam, jakie to niebezpieczne, przy pomocy
ojcowskich pasków od spodni.
W moim miasteczku/tak jak na
całym Śląsku/, społeczeństwo dzieliło się na „chadziajów” i „hanysów”, czyli na
przyjezdnych ze wschodu i miejscowych.
Pomimo tych niemiłych
epitetów, ludzie żyli zgodnie, mozolnie odbudowując to, co zniszczyły działania
wojenne. Oczywiście tu i ówdzie /po wypiciu zbytniej ilości alkoholu/ wybuchały
konflikty, a wtedy górę brały emocje, z rękoczynami i wypominaniem „szwabom”,
kto wygrał wojnę /z perspektywy czasu, wiem, że zwycięzca nie zawsze dobrze na
tym wychodzi/.
Ale generalnie, powoli
następowała integracja tych dwu, różniących się kulturowo, ale połączonych
wspólną wiarą społeczności. Chociaż często modlili się w różnych językach-
polskim i niemieckim, to w tych modlitwach, przykazania boskie dotyczyły tego
samego. Większość moich rówieśników, mówiła po niemiecku, więc chcąc się
porozumieć, musiałem się nauczyć tego języka. Przyszło mi to dość łatwo/ tak
oceniali to rodzice/ i dzisiaj z perspektywy czasu żałuję, że nie wykorzystałem
tej zdolności i nie doskonaliłem znajomości języka, ale należy pamiętać, że na
przełomie lat 40-tych i 50-siątych, był to język wroga i jako taki tępiono go
na wszelkie sposoby. Mimo tego śląskie „ołmeczki”, w sklepach liczyły po
niemiecku, a między sobą i w większości rodzin, tak rozmawiano/, za co często
spotykały ich szykany/. Ten czas, mojego dorastania, poznawania „niemieckości
sąsiadów, bo byłem bardzo często, jako kolega ich dzieci, zapraszany do domu na
„sznitkę” chleba z „fetem”, albo „szolkę”/kubek/ napoju z łusek kakaowych,
takiej namiastki kakao, do dzisiaj wspominam ze smakiem i rozrzewnieniem. Te
wizyty w śląskich, ale i niemieckich domach, poznawanie języka, zwyczajów i zachowań,
było swoistą szkołą tolerancji i szacunku dla innej kultury i w ogóle inności.
A opowiadanie o tym rodzicom, pozwalało zbliżyć się do siebie również osobom
starszym, powoli zacierając wzajemną niechęć przyjezdnych i miejscowych. Wiele
wody musiało upłynąć w Odrze i mojej Osobłodze, aby obie grupy kulturowe i
narodowościowe stworzyły w miarę jednolitą społeczność miejską, chociaż do
dzisiaj rysują się na niej pęknięcia. Są one jednak stymulowane bardziej
polityką niż innymi czynnikami. Oczywiście nikt nie zapomina o swoich
korzeniach, kultywując zwyczaje, chroniąc gwarę i kulturę, ale ostre podziały sprzed
60-ciu lat już się zatarły
Ponieważ dawno temu opuściłem
swoje rodzinne strony, przenosząc się z rodzicami, a potem z własną rodziną, w
różne miejsca, lądując w końcu w Opolu, to z moją opinią w tym temacie, wiele
osób może polemizować.
Wracając do głównego wątku
moich wynurzeń, nie mogę pominąć okresu wczesnej edukacji w szkole podstawowej.
Czas beztroskiego dzieciństwa minął, dla moich kolegów z podwórka, język polski
był w większości całkowicie nieznany/ nie licząc popularnych zwrotów i
niektórych niecenzuralnych słów/.Byli ciężko doświadczani przez nauczycieli,
którzy nie stosowali wobec nich żadnej taryfy ulgowej. Teraz role się
odwróciły, to ja im pomagałem opanować język polski, na tyle, na ile dziecko to
potrafiło. Nasze wzajemne relacje w kilku przypadkach zamieniły się w przyjaźń.
Z tego czasu pamiętam kilka zdarzeń, które szczególnie utkwiły w mojej pamięci.
Będąc „piątkowym” uczniem, w drugiej klasie, w wieku 8-9 lat, w ”nagrodę”
przyjęto mnie do szkolnej organizacji pionierów, co wiązało się z pewnym
rytuałem. Nie zapomnę, jak ja, mały, bardzo nieśmiały chłopczyk, w białej
koszulinie i krótkich spodenkach, stałem na apelu szkolnym, przed uczniami
całej szkoły podstawowej i Liceum oraz gronem pedagogicznym/ a było to z 200
osób/, i musiałem publicznie opowiedzieć swój życiorys. Drżącym i łamiącym się
głosikiem, mówiłem: „Ja……….., urodziłem się w rodzinie robotniczej, z ojca , matki
, w dniu .Proszę zgromadzony
tutaj kolektyw szkoły, o przyjęcie mnie w szeregi organizacji Pionierskiej, aby
umacniać przyjaźń z bohaterskim narodem Związku Socjalistycznych Republik
Radzieckich…..”, a Kierownik szkoły, zawiązał mi pod szyją czerwoną chustę.
Tekst mojego wystąpienia, został oczywiście zredagowany przez nauczyciela. To
zdarzenie, zostało prze ze mnie opisane, nie ze względu na jakiekolwiek
znaczenie ideowe /jak tego chcieli Ci, którzy je zorganizowali/, ale po to, aby
pokazać młodemu pokoleniu, jaka była indoktrynacja dzieci w tamtym czasie. Z
tamtego okresu, pamiętam również dzień śmierci Józefa Stalina, przywódcy
Z.S.R.R. Z wszechobecnych „kołchoźników”/głośników lokalnego radiowęzła/,
płynęła żałobna muzyka, a na organizowanych licznie apelach i masówkach, ludzie
płakali…….A ja długo, nie mogłem zrozumieć, dlaczego mój Tatuś i Dziadziuś, siedzieli
w domu, przy butelce wódki i mieli doskonałe humory…
Rok 1954, to czas pierwszej
fali wyjazdów do Niemiec/RFN/ w ramach łączenia rozdzielonych przez wojnę
rodzin. Poznaję gorycz łez rozstania z serdecznymi przyjaciółmi, jesteśmy
przekonani, że już nigdy się nie spotkamy. Jak prawdziwe jest powiedzenie:
„Nigdy, nie mów nigdy”, przekonaliśmy się po ponad 40-stu latach, po
transformacji ustrojowej.
Wskutek zmiany pracy mojego
Ojca, na 6 lat zamieszkaliśmy na wsi, pod Głogówkiem, gdzie oprócz małżeństwa
nauczycieli i naszej rodziny, pozostali mieszkańcy byli Ślązakami, z dziada,
pradziada. Nie była to społeczność jednorodna, bo dzieliły ich korzenie
przodków. Byli wśród nich powstańcy śląscy i ich potomkowie, ale również
uczestnicy walk z powstańcami, ze strony niemieckiej, byli też weterani II
wojny światowej, którzy walczyli w armii niemieckiej.
Ale, na co dzień, nikt postronny, nie był w
stanie, domyślić się jakiejkolwiek różnicy między nimi.
My, jako przyjezdni,
narodowości polskiej, zostaliśmy przyjęci do społeczności wiejskiej bez
entuzjazmu, ale i bez otwartej niechęci. W dużym stopniu, wpływ na to miała
profesja mojego Ojca, który był dobrym elektrykiem, a na zmechanizowanej wsi,
bardzo był potrzebny ktoś, kto potrafił naprawić instalację elektryczną lub
przezwoić silnik. Ten okres mojego dorastania, w wiejskim-śląskim środowisku,
miał największy wpływ na kształtowanie mojego charakteru. To tutaj poznawałem
Ślązaków, ludzi o szczerych sercach i otwartych charakterach, którzy byli
gotowi zawsze pomóc potrzebującym i podzielić się tym, co mieli, choć czasy lat
50-tych, były ciężkie dla wszystkich. Tutaj uczyłem się gwary śląskiej,
zwyczajów ludowych, pracy na roli i w gospodarstwie, bo w czasie wakacji /jak
również wtedy, gdy była moja pomoc konieczna/, pomagałem sąsiadom. To tutaj na
starorzeczu Osobłogi, uczyłem się łowić ryby i raki, a koledzy nauczyli mnie
sztuki pływania, najbardziej radykalną metodą, wrzucając mnie na głęboką wodę.
Pomimo tego, że Głogówek, był oddalony o 5km, to właśnie w mieście kończyłem
szkołę podstawową, bo na wsi, szkoła była 4-ro klasowa. Do dzisiaj szczycę się
tym, że znałem osobiście p.Tomasza CUBERA, znakomitego witrażystę i społecznika
lokalnego, a z najstarszym synem /też obecnie znanym mistrzem witrażu/chodziłem
do jednej klasy, i byłem częstym gościem w ich domu, bo moi dziadkowie,
sąsiadowali z nimi przez płot. Zawsze zachłannie szukam informacji o tych
okolicach, bo one są moje. Pomimo tego, że dawno tam nie mieszkam, to czuję
wielki sentyment do tych okolic. Ten okres, miał tak silny i zdecydowany wpływ
na moje życie i osobowość, że dzisiaj na pytanie, skąd jesteś, odpowiadam bez
namysłu ze Śląska Opolskiego, a to, że jestem ślązakiem było i jest dla mnie
oczywiste. Chociaż nie ukrywam tego, że w Bieszczadach, czuję się wspaniale,
żyje tam cała rodzina, ze strony mojego Ojca i kiedy wyjeżdżam, po skończonym
urlopie, to w duszy czuję jakiś smutek. Jednak na Opolszczyźnie jestem u
Siebie, tu są groby moich Dziadków, mojej Mamy i innych bliskich. Tutaj jest
moja mała Ojczyzna, albo Heimat, jak mówią moi niektórzy przyjaciele. Ale przede
wszystkim, jestem POLAKIEM.
I dlatego, bardzo „boli” mnie
polityczne rozgrywanie, spraw narodowościowych, szczególnie w okresach,
kampanii wyborczych. Czas, który przez ponad 60 lat, zabliźniał „rany”
podziałów narodowościowych, po to, aby ludzie żyjący na tej ziemi, nauczyli się
współżycia, tolerancji i poszanowania własnej odrębności wynikającej z
pochodzenia przodków, zrobił swoje. Dowodem są mieszane małżeństwa, ich dzieci
szanujące zwyczaje i kulturę z obu stron. Ale politycy, próbują wskrzeszać”
demony” z przeszłości. Sprawy napisów na pomnikach upamiętniających poległych,
podczas wojen światowych mieszkańców jakiejś miejscowości, wytykanie komuś
Dziadka w Wermachcie, straszenie narodowością śląską, jako ukrytą opcją
niemiecką, oraz spory o treść uchwały upamiętniającej powstania śląskie, powodują,
że wśród spokojnych ludzi, sąsiadów, budzą się niepotrzebne nikomu emocje. Mam
nadzieję, że te działania, nie spowodują nieodwracalnych szkód w procesie
integracji społeczności lokalnej.
Kwiecień 2011
Wstęp do pisania
Od dawna, tkwiła we mnie
potrzeba spisania pewnych przemyśleń, swojego skromnego życia.
Pod stwierdzeniem skromne rozumiem
przeżyty czas który nie zrewolucjonizował świata ,niemniej jednak w pewnych
okresach był ciekawy i dawał poczucie spełnienia, w innych dramatyczny bez
widoków na pomyślne rozwiązanie. Jednak z jego upływem, wszystkie zdarzenia,
bez względu na ich zabarwienie, łagodniały a on toczył się dalej spokojnie. Można
by życie przyrównać do rzeki, która z początku płynie spokojnie potem przyspiesza
i staje się burzliwa, by po wpłynięciu na równiny, meandrować, szukając miejsc
do spokojnego przepływu, a napotykając przeszkody gwałtownie wzbiera w moc, do
ich pokonania. To porównanie do wody, odsłania jeden z żywiołów, który był i
jest obecny w moim życiu, raz przyjazny, raz wrogi, ale ciągle fascynujący.
Obecnie, kiedy jestem w wieku dojrzałym, znowu stanowi dla mnie zagrożenie, ale
z zupełnie innej przyczyny, ale o tym potem.
Subskrybuj:
Posty (Atom)