EDUKACJA
Z pozycji dojrzałego
człowieka, widzę jak wielką loterią i odpowiedzialnością, jest podjęcie
właściwej decyzji dotyczącej nauki dziecka i zaplanowania jego przyszłości.
Muszę z przykrością stwierdzić, że nie ma żadnej „złotej” rady w tej materii.
Rodzice, kierując się dobrem swojej pociechy, nie biorą pod uwagę tego, co
chciałoby dziecko, /bo przecież my wiemy lepiej/, z drugiej strony, pozwolenie
dziecku, na swobodny wybór przyszłego zawodu, też nie rozwiązuje tego problemu,
bo i tak, możemy kiedyś usłyszeć:, „dlaczego, na to pozwoliliście”.
Ja, jako 14-latek, /bo wtedy
nauka w szkole podstawowej, trwała 7 lat/, postawiłem swoich rodziców, przed
tym trudnym wyborem. Tatuś, widział we mnie elektryka, obserwując moje ciągotki
politechniczne, odziedziczone po dziadku, Mamusia optowała za Liceum
Ogólnokształcącym, opierając się na opinii mojej polonistki i własnych
obserwacjach. Miałem zdolności łatwego przyswajania wiedzy i to bardziej
humanistycznej, dużo czytałem, pisałem bez problemu dobre wypracowania. Łatwo
uczyłem się wierszy, byłem na kilku konkursach recytatorskich, gdzie osiągałem
dobre wyniki. Ale ja odrzuciłem Liceum na wstępie, zakładając, że muszę zdobyć
zawód, aby się jak najszybciej usamodzielnić. Tą nie najmądrzejszą decyzją
totalnie zaskoczyłem swoich nauczycieli i rodziców. A w szczególności Tatusia,
bo złożyłem dokumenty do Technikum Stoczni Rzecznych /późniejsze Technikum
Żeglugi Śródlądowej/ w Koźlu/obecnie Kędzierzynie-Koźlu/ zamiast do Technikum
Elektrycznego. Czas zweryfikował ten wybór, o wiele za późno. Ale wtedy po
zdanym „śpiewająco” egzaminie wstępnym, byłem najszczęśliwszym na świecie….W
dużej grupie dzieci, przystępujących do egzaminu wstępnego, byli absolwenci
renomowanych szkół z Warszawy, Krakowa i Wrocławia, którzy z dumą nosili w
klapach swoich marynarek, złote odznaki „Wzorowego Ucznia”. Moja
małomiasteczkowa szkoła, nie stosowała takich wyróżnień, ale za to dała solidną
wiedzę, która umożliwiła mi, dostanie się do tej szkoły. I tak zostałem
„kanalarzem”, bo taki przydomek nosili uczniowie tej szkoły.
„KANALARZ”
Do tej pory nie wiem,
dlaczego tak uparłem się, aby dostać się właśnie do tej szkoły, bo oprócz nazwy
i specyfiki zawodu/ jedyna taka w Polsce/, nic jej specjalnie nie wyróżniało.
Końcem lat pięćdziesiątych, były już w kraju szkoły średnie, na wysokim poziomie
nauczania/ skończenie, których, od razu nobilitowało/, mieszczące się w
porządnie wyremontowanych budynkach, miały dobrze wyposażone sale lekcyjne,
pracownie i warsztaty techniczne. Moja szkoła była po prostu uboga, ale
umiłowanie wody, / o czym już wspominałem/, skojarzone z nazwą szkoły, było tym
decydującym imperatywem. Wówczas, wybór okazał się trafny, bo szkoła miała swój
niepowtarzalny charakter i specyficzny klimat. Była to wtedy szkoła dla młodzieży
męskiej, /chociaż do 1964 roku, zanotowano trzy absolwentki szkoły/,
pochodzącej ze wszystkich zakątków kraju. W klasach, szczególnie pierwszych,
było duże zróżnicowanie wiekowe i środowiskowe. Różnica wieku sięgała nawet 4
lat. Byli wśród nas weterani, którzy poznali kilka szkół w Polsce, a nasza była
kolejnym przystankiem, ale trzon, stanowili „równolatkowie”. Większość z nas,
była skoszarowana w internacie, zlokalizowanym w zabytkowym 3-piętrowym
budynku, o pięknej stylowej elewacji. Nas, pierwszoroczniaków, umieszczono na
III piętrze, , w pokojach o wysokości 3,5m, 4-ro,6-cio i 8-mio osobowych, z
metalowymi, piętrowymi łóżkami. Wielkie, nieszczelne okna, piece kaflowe na
węgiel, który trzeba było samemu przynieść z piwnicy i drewniana podłoga, skrzypiąca
przy każdym kroku. Na korytarzu, była nasączona czarną substancją/mieszaniną
terpentyny z jakimś środkiem dezynfekującym, wydającą niemiłą woń/.Na każdego
mieszkańca pokoju, przypadała jedna półka w szafie odzieżowej i miejsce na
jeden wieszak ubraniowy. Łazienki były typu wojskowego, czyli metalowe koryta
przez cała długość pomieszczenia, nad korytami biegła rura z wodą i kilka
kranów po obu stronach koryta. Woda oczywiście zimna, /bo na III piętro, ciepła
woda nie dochodziła/, kąpiel w ciepłej wodzie, była w zbiorowej łaźni, raz w
tygodniu. Miejsca do codziennej toalety, było stanowczo za mało, jak na taką
ilość mieszkańców, ale nikt nie chodził brudny i niedomyty, bo tego i porządku
w pokojach, pilnowali starsi koledzy, wyznaczeni przez wychowawców, na
opiekunów pięter. Byli to przerośnięci uczniowie, o „zdolnościach” najgorszych
kaprali w wojsku. Dlatego często w pokojach, podczas kontroli porządków, był
tzw. „lotnik”, czyli rozrzucanie po całym pokoju, pościeli z łóżek i zawartości
szaf i szafek. Podczas wieczornej kontroli czystości nóg, upatrzony delikwent
/często byłem to ja/, biegał boso do łazienki, myć stopy, po powrocie stopy
były czarne od wspomnianej podłogi, więc robił 10 karnych przysiadów i biegł z
powrotem do łazienki. Ta ‘zabawa” trwała tak długo, aż umęczony delikwent, nie
owinął sobie przy powrocie nóg ręcznikiem, potem gaszono światło na piętrze i
lulu.
Pobudka, o świcie, była
bardzo głośna, pełna wrzasków i trzaskania drzwiami.
Dantejskie sceny w toaletach
i łazienkach, bo na wszystko było mało miejsca i czasu. Warunkiem wejścia na
stołówkę i szybkiego zjedzenia śniadania, była 100% obecność klasy na zbiórce
przed stołówką, dlatego aby nie „podpaść” kolegom, toaleta poranna była z
reguły pobieżna, przekładana na czas po śniadaniu. Wielu „czyścioszków” wraz ze
mną wstawało pół godziny przed dzwonkiem porannej pobudki, po to, aby mieć czas
na spokojne skorzystanie z WC i toaletę poranną, bez potrzeby „walki o miejsce
i wodę”. Ponadto, przy małym rozbiorze wody na niższych piętrach, mieliśmy
luksus umycia się w lekko ciepłej.
Aby opanować temperamenty,
tych dorastających / a często dorosłych/ chłopców, wprowadzono w szkole i
internacie, dyscyplinę na wzór wojskowej.
Kadra pedagogiczna, w
znakomitej większości męska, /często z przeszłością wojskową/, radziła sobie,
całkiem dobrze z utrzymywaniem spokoju i porządku, chociaż nie sposób było
wszystko idealnie opanować, i dochodziło do bójek na przerwach. Pamiętam taką
śmieszną bójkę, gdzie najwyższy i dorosły chłopak, mierzący ok.180cm, bił się z
trzema najniższymi chłopakami /150cm+ coś tam/, oni stali na ławce szkolnej/żeby
zniwelować różnicę wzrostu/ i okładali się wzajemnie, a cała reszta klasy
pokładała się ze śmiechu, chociaż z porozbijanych nosów kapała krew. Wśród tej
trójki, był późniejszy mistrz Polski w boksie, wagi lekkopółśredniej.
Początek mojej życiowej
„edukacji”, to przede wszystkim konieczność asymilacji z tym nowym dla mnie
środowiskiem. Byłem w tym czasie chłopcem wątłym, /w co naprawdę trudno teraz
uwierzyć/, niskiego wzrostu i nieśmiałym, ale zadziornym, przez co byłem
doskonałym celem drwin z mojego dobrego wychowania, kulturalnego /bez
przekleństw/ i literackiego wysławiania się.
W celu swoistej
„resocjalizacji”, grzecznego chłopczyka nauczono palenia papierosów i picia wina.
Ta „nauka”, z początku była dla mnie bardzo przykra. Wymiotowałem i
odchorowywałem te lekcje, ale moi koledzy byli konsekwentni i nie pozwalali mi
przestawać tych praktyk. Z czasem przywykłem do tych nałogów i zostałem
zaakceptowany przez środowisko, ponadto byłem bardzo „użyteczny”, gdyż
sumiennie odrabiałem zadania domowe, więc, było, od kogo odpisywać. Te
doświadczenia życiowe, wyrobiły we mnie umiejętność współżycia w grupie,
ukrywania swojej delikatnej części osobowości i nieśmiałości, przez co stałem
się odporny na twarde życie w internacie. Ten czas wspominam z wielkim
sentymentem, bo był to okres kształtujący charakter /no, może za wyjątkiem tych
nałogów/, zawierania przyjaźni/ niektóre przetrwały do dzisiaj/ i umiejętność
wartościowania postępowania i zachowań w życiu.
Oczywiście oprócz nauki, był
czas na sport/ pomimo niskiego wzrostu, nieźle radziłem sobie w grze w
siatkówkę/, na czytelnictwo, na kontynuację członkowstwa w harcerstwie/ byłem
drużynowym zuchów/, co wypełniało bez reszty, skromny „czas wolny od zajęć”.
W tym czasie, miałem też
pierwszą „randkę”, ze śliczną Halinką. Pamiętam tę randkę, nie tylko, dlatego
że była pierwsza /byłem okropnie przejęty, stremowany, w głowie miałem
scenariusz tego, co powiem i co zrobię, krok po kroku, ale dlatego, że koledzy
zrobili sobie „przedstawienie” i schowali mi buty. Nic nie było w stanie mnie
powstrzymać, ubrałem tenisówki, do wyjściowego ubrania i białej koszuli i
poszedłem. Koledzy szli za mną i zaśmiewali się do łez. Halinka była wspaniała,
i nic jej to nie przeszkadzało, dlatego randka się udała
Ale moja przygoda z
internatem, została na 3 lata przerwana.
Wraz z awansem stanowiskowym
i finansowym mojego Tatusia, został przekroczony próg dochodów i cofnięto mi
stypendium.
W tej sytuacji Rodzice
zdecydowali, że po wakacjach będę dojeżdżał do szkoły.
Do stacji kolejowej rowerem
ok. 5 km, a dalej pociągiem ½ godz. Pociąg odjeżdżał o 6.10, w związku, z czym wstawałem o godz.5.00.
Jesienią, można było jakoś wytrzymać, ale końcem Listopada i w zimie/ a w tych
czasach zimy były śnieżne i mroźne, a z odśnieżaniem, było podobnie jak
dzisiaj/ jazda na rowerze, nie należała do przyjemności. Często musiałem się
przebierać w domu, u Babuni, gdzie zostawiałem rower, bo byłem całkowicie przemoczony
lub oblepiony śniegiem. Po przyjeździe do Koźla, gdzie mieściła się szkoła,
wchodziłem po kryjomu, do internatu, gdzie w pokoju kolegów, często „dosypiałem”
godzinkę, w ciepłym łóżeczku przyjaciela, który wstał na pobudkę i szykował się
do śniadania. Często przynosił mi kubek ciepłej kawy zbożowej z mlekiem,
niekiedy kanapkę, wygospodarowaną ze skromnej racji śniadaniowej.
Nauka w szkole nie stanowiła
dla mnie większych problemów. Polonistka była bardzo zadowolona ze mnie,
chociaż moją piętą „Achillesową”, były biografie sławnych wieszczy i pisarzy.
Ale wypracowania i analizy tekstów rekompensowały ten drobny mankament.
Od samego początku nauki,
miałem szczęście do wspaniałych nauczycieli matematyki, którzy umiejętnie
rozbudzili moje zdolności matematyczne.
W Technikum, nauczycielka
wykładała matematykę tak, jakby to była historia albo geografia, ciekawie,
przystępnie i obrazowo. Najtrudniejsze zagadnienia, na jej lekcjach, stawały
się jasne i zrozumiałe. Nie oznacza to wcale, że wszyscy odbierali ją tak samo
jak ja. Przez większość, uważana była za bardzo wymagającą, tzw.”kosę”.
Podczas ostatniego Zjazdu
Absolwentów, z okazji 60-lecia powstania szkoły, usłyszałem od młodszych o
ponad 15 lat kolegów, że nie potrafiła przekazać istoty zagadnień matematycznych,
w sposób przystępny, a skupiała się jedynie na konsekwentnym wymaganiu wiedzy i
surowym ocenianiu uczniów, budząc powszechny strach. No cóż, to jest właśnie
subiektywna ocena tej samej osoby, przez różnych ludzi.
Ale niech nikt nie myśli, że we
wszystkich przedmiotach byłem taki dobry, przedmioty zawodowe, sprawiały mi
trudności z różnych powodów.
Albo trudno mi było zrozumieć
pewne zagadnienia, albo za gadatliwość podpadłem nauczycielowi, albo jedno i
drugie. Kłopoty miałam z mechaniki technicznej/ poprawka na koniec roku/, z
rysunku technicznego oraz z wytrzymałości materiałów. Ale w ostateczności
poradziłem sobie.
Nigdy nie byłem zbyt pokornym
uczniem i z tego powodu miewałem kłopoty. Pamiętam, że jeden z nauczycieli,
miał system odpytywania, szybko skojarzyłem to z systemem opisanym w„Szatanie z
VII klasy”, i od tej pory nasze stopnie z tego przedmiotu, znacznie się
polepszyły, bo każdy wiedział, kiedy będzie pytany. Ale nic nie trwa wiecznie,
nauczyciel się zorientował, że coś jest na rzeczy i trochę zmienił zasady
swojego systemu. Totalna klapa, szybko wyszło, kto był pomysłodawcą i
oczywiście miałem poprawkę z tego przedmiotu.
Przez te 3 lata dojeżdżania
do szkoły, praktycznie nie miałem czasu wolnego, poza sobotą i niedzielą, które
miały swój ustalony porządek i rytm.
Wczesne wstawanie dojazd i
powrót ze szkoły, powodowały, że w domu byłem koło 16.00, potem jeszcze odrabianie lekcji i nauka. Czasem,
jeżeli nie było jakiś prac w domu, znalazła się chwilka na obejrzenie
telewizji/ a tak, jako nieliczni, mieliśmy telewizor i połowa wsi przychodziła
obejrzeć film czy premierę teatru telewizji/ lub przeczytanie jakiejś książki.
W międzyczasie, zmieniliśmy miejsce zamieszkania, spowodowane przeniesieniem
służbowym Tatusia, ale za to bliżej miałem do szkoły Już nie musiałem jeździć
rowerem, tylko pociągiem i miejskim autobusem.
Cza biegnie bardzo szybko,
nawet nie dłużył się bardzo, a stanąłem u progu V-klasy. Matura za pasem,
zajęcia piątoklasistów były na II zmianę, bo stan osobowy szkoły zwiększył się
i odczuwało się dotkliwy brak sal lekcyjnych.
W związku z tym, powróciłem
do internatu, aby mieć dostęp do stołów kreślarskich i wspólnej nauki z
kolegami. Ten ostatni rok w szkole, był dla mnie równie ważny jak pierwszy.
Oprócz nauki, jako już dorosły mężczyzna, wkroczyłem w świat kontaktów z
kobietami, nauczyłem się grać w brydża, trochę brzdąkałem na gitarze,
akompaniując sobie do śpiewu, chadzałem do kawiarni i na potańcówki do hotelu
pielęgniarek, przeżyłem pierwszą, drugą i kolejną miłość….”O roku ów”….byłeś
bardzo ważny w moim zaczynającym się dorosłym życiu.
Czas przed maturalny, kurczył
się bardzo szybko, zajęcia, projektowanie pracy dyplomowej, konsultacje u
nauczycieli –promotorów, powodowały, że MATURA zaskoczyła wszystkich, że to
już. Same egzaminy maturalne pisemne a potem ustne i w końcu obrona pracy
dyplomowej i egzamin z przedmiotów zawodowych, jako jedno wejście przed oblicze
komisji egzaminacyjnej, powodowały życie jak w transie, nie liczyło się nic,
tylko matura.
Wyjście, po obronie pracy
dyplomowej, było dla znakomitej większości z nas ulgą, odprężeniem i radością,
że oto już jestem TECHNIKIEM, co w połowie lat 60-tych, miało naprawdę duże
znaczenie i dawało pozycję zawodową. Praca dla ludzi ze średnim zawodowym
wykształceniem, była na każdym kroku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz