czwartek, 14 czerwca 2012

Edukacja


EDUKACJA

Z pozycji dojrzałego człowieka, widzę jak wielką loterią i odpowiedzialnością, jest podjęcie właściwej decyzji dotyczącej nauki dziecka i zaplanowania jego przyszłości. Muszę z przykrością stwierdzić, że nie ma żadnej „złotej” rady w tej materii. Rodzice, kierując się dobrem swojej pociechy, nie biorą pod uwagę tego, co chciałoby dziecko, /bo przecież my wiemy lepiej/, z drugiej strony, pozwolenie dziecku, na swobodny wybór przyszłego zawodu, też nie rozwiązuje tego problemu, bo i tak, możemy kiedyś usłyszeć:, „dlaczego, na to pozwoliliście”.
Ja, jako 14-latek, /bo wtedy nauka w szkole podstawowej, trwała 7 lat/, postawiłem swoich rodziców, przed tym trudnym wyborem. Tatuś, widział we mnie elektryka, obserwując moje ciągotki politechniczne, odziedziczone po dziadku, Mamusia optowała za Liceum Ogólnokształcącym, opierając się na opinii mojej polonistki i własnych obserwacjach. Miałem zdolności łatwego przyswajania wiedzy i to bardziej humanistycznej, dużo czytałem, pisałem bez problemu dobre wypracowania. Łatwo uczyłem się wierszy, byłem na kilku konkursach recytatorskich, gdzie osiągałem dobre wyniki. Ale ja odrzuciłem Liceum na wstępie, zakładając, że muszę zdobyć zawód, aby się jak najszybciej usamodzielnić. Tą nie najmądrzejszą decyzją totalnie zaskoczyłem swoich nauczycieli i rodziców. A w szczególności Tatusia, bo złożyłem dokumenty do Technikum Stoczni Rzecznych /późniejsze Technikum Żeglugi Śródlądowej/ w Koźlu/obecnie Kędzierzynie-Koźlu/ zamiast do Technikum Elektrycznego. Czas zweryfikował ten wybór, o wiele za późno. Ale wtedy po zdanym „śpiewająco” egzaminie wstępnym, byłem najszczęśliwszym na świecie….W dużej grupie dzieci, przystępujących do egzaminu wstępnego, byli absolwenci renomowanych szkół z Warszawy, Krakowa i Wrocławia, którzy z dumą nosili w klapach swoich marynarek, złote odznaki „Wzorowego Ucznia”. Moja małomiasteczkowa szkoła, nie stosowała takich wyróżnień, ale za to dała solidną wiedzę, która umożliwiła mi, dostanie się do tej szkoły. I tak zostałem „kanalarzem”, bo taki przydomek nosili uczniowie tej szkoły.

„KANALARZ”

Do tej pory nie wiem, dlaczego tak uparłem się, aby dostać się właśnie do tej szkoły, bo oprócz nazwy i specyfiki zawodu/ jedyna taka w Polsce/, nic jej specjalnie nie wyróżniało. Końcem lat pięćdziesiątych, były już w kraju szkoły średnie, na wysokim poziomie nauczania/ skończenie, których, od razu nobilitowało/, mieszczące się w porządnie wyremontowanych budynkach, miały dobrze wyposażone sale lekcyjne, pracownie i warsztaty techniczne. Moja szkoła była po prostu uboga, ale umiłowanie wody, / o czym już wspominałem/, skojarzone z nazwą szkoły, było tym decydującym imperatywem. Wówczas, wybór okazał się trafny, bo szkoła miała swój niepowtarzalny charakter i specyficzny klimat. Była to wtedy szkoła dla młodzieży męskiej, /chociaż do 1964 roku, zanotowano trzy absolwentki szkoły/, pochodzącej ze wszystkich zakątków kraju. W klasach, szczególnie pierwszych, było duże zróżnicowanie wiekowe i środowiskowe. Różnica wieku sięgała nawet 4 lat. Byli wśród nas weterani, którzy poznali kilka szkół w Polsce, a nasza była kolejnym przystankiem, ale trzon, stanowili „równolatkowie”. Większość z nas, była skoszarowana w internacie, zlokalizowanym w zabytkowym 3-piętrowym budynku, o pięknej stylowej elewacji. Nas, pierwszoroczniaków, umieszczono na III piętrze, , w pokojach o wysokości 3,5m, 4-ro,6-cio i 8-mio osobowych, z metalowymi, piętrowymi łóżkami. Wielkie, nieszczelne okna, piece kaflowe na węgiel, który trzeba było samemu przynieść z piwnicy i drewniana podłoga, skrzypiąca przy każdym kroku. Na korytarzu, była nasączona czarną substancją/mieszaniną terpentyny z jakimś środkiem dezynfekującym, wydającą niemiłą woń/.Na każdego mieszkańca pokoju, przypadała jedna półka w szafie odzieżowej i miejsce na jeden wieszak ubraniowy. Łazienki były typu wojskowego, czyli metalowe koryta przez cała długość pomieszczenia, nad korytami biegła rura z wodą i kilka kranów po obu stronach koryta. Woda oczywiście zimna, /bo na III piętro, ciepła woda nie dochodziła/, kąpiel w ciepłej wodzie, była w zbiorowej łaźni, raz w tygodniu. Miejsca do codziennej toalety, było stanowczo za mało, jak na taką ilość mieszkańców, ale nikt nie chodził brudny i niedomyty, bo tego i porządku w pokojach, pilnowali starsi koledzy, wyznaczeni przez wychowawców, na opiekunów pięter. Byli to przerośnięci uczniowie, o „zdolnościach” najgorszych kaprali w wojsku. Dlatego często w pokojach, podczas kontroli porządków, był tzw. „lotnik”, czyli rozrzucanie po całym pokoju, pościeli z łóżek i zawartości szaf i szafek. Podczas wieczornej kontroli czystości nóg, upatrzony delikwent /często byłem to ja/, biegał boso do łazienki, myć stopy, po powrocie stopy były czarne od wspomnianej podłogi, więc robił 10 karnych przysiadów i biegł z powrotem do łazienki. Ta ‘zabawa” trwała tak długo, aż umęczony delikwent, nie owinął sobie przy powrocie nóg ręcznikiem, potem gaszono światło na piętrze i lulu.
Pobudka, o świcie, była bardzo głośna, pełna wrzasków i trzaskania drzwiami.
Dantejskie sceny w toaletach i łazienkach, bo na wszystko było mało miejsca i czasu. Warunkiem wejścia na stołówkę i szybkiego zjedzenia śniadania, była 100% obecność klasy na zbiórce przed stołówką, dlatego aby nie „podpaść” kolegom, toaleta poranna była z reguły pobieżna, przekładana na czas po śniadaniu. Wielu „czyścioszków” wraz ze mną wstawało pół godziny przed dzwonkiem porannej pobudki, po to, aby mieć czas na spokojne skorzystanie z WC i toaletę poranną, bez potrzeby „walki o miejsce i wodę”. Ponadto, przy małym rozbiorze wody na niższych piętrach, mieliśmy luksus umycia się w lekko ciepłej.
Aby opanować temperamenty, tych dorastających / a często dorosłych/ chłopców, wprowadzono w szkole i internacie, dyscyplinę na wzór wojskowej.
Kadra pedagogiczna, w znakomitej większości męska, /często z przeszłością wojskową/, radziła sobie, całkiem dobrze z utrzymywaniem spokoju i porządku, chociaż nie sposób było wszystko idealnie opanować, i dochodziło do bójek na przerwach. Pamiętam taką śmieszną bójkę, gdzie najwyższy i dorosły chłopak, mierzący ok.180cm, bił się z trzema najniższymi chłopakami /150cm+ coś tam/, oni stali na ławce szkolnej/żeby zniwelować różnicę wzrostu/ i okładali się wzajemnie, a cała reszta klasy pokładała się ze śmiechu, chociaż z porozbijanych nosów kapała krew. Wśród tej trójki, był późniejszy mistrz Polski w boksie, wagi lekkopółśredniej.
Początek mojej życiowej „edukacji”, to przede wszystkim konieczność asymilacji z tym nowym dla mnie środowiskiem. Byłem w tym czasie chłopcem wątłym, /w co naprawdę trudno teraz uwierzyć/, niskiego wzrostu i nieśmiałym, ale zadziornym, przez co byłem doskonałym celem drwin z mojego dobrego wychowania, kulturalnego /bez przekleństw/ i literackiego wysławiania się.
W celu swoistej „resocjalizacji”, grzecznego chłopczyka nauczono palenia papierosów i picia wina. Ta „nauka”, z początku była dla mnie bardzo przykra. Wymiotowałem i odchorowywałem te lekcje, ale moi koledzy byli konsekwentni i nie pozwalali mi przestawać tych praktyk. Z czasem przywykłem do tych nałogów i zostałem zaakceptowany przez środowisko, ponadto byłem bardzo „użyteczny”, gdyż sumiennie odrabiałem zadania domowe, więc, było, od kogo odpisywać. Te doświadczenia życiowe, wyrobiły we mnie umiejętność współżycia w grupie, ukrywania swojej delikatnej części osobowości i nieśmiałości, przez co stałem się odporny na twarde życie w internacie. Ten czas wspominam z wielkim sentymentem, bo był to okres kształtujący charakter /no, może za wyjątkiem tych nałogów/, zawierania przyjaźni/ niektóre przetrwały do dzisiaj/ i umiejętność wartościowania postępowania i zachowań w życiu.
Oczywiście oprócz nauki, był czas na sport/ pomimo niskiego wzrostu, nieźle radziłem sobie w grze w siatkówkę/, na czytelnictwo, na kontynuację członkowstwa w harcerstwie/ byłem drużynowym zuchów/, co wypełniało bez reszty, skromny „czas wolny od zajęć”.
W tym czasie, miałem też pierwszą „randkę”, ze śliczną Halinką. Pamiętam tę randkę, nie tylko, dlatego że była pierwsza /byłem okropnie przejęty, stremowany, w głowie miałem scenariusz tego, co powiem i co zrobię, krok po kroku, ale dlatego, że koledzy zrobili sobie „przedstawienie” i schowali mi buty. Nic nie było w stanie mnie powstrzymać, ubrałem tenisówki, do wyjściowego ubrania i białej koszuli i poszedłem. Koledzy szli za mną i zaśmiewali się do łez. Halinka była wspaniała, i nic jej to nie przeszkadzało, dlatego randka się udała
Ale moja przygoda z internatem, została na 3 lata przerwana.
Wraz z awansem stanowiskowym i finansowym mojego Tatusia, został przekroczony próg dochodów i cofnięto mi stypendium.
W tej sytuacji Rodzice zdecydowali, że po wakacjach będę dojeżdżał do szkoły.
Do stacji kolejowej rowerem ok. 5 km, a dalej pociągiem ½ godz. Pociąg odjeżdżał o 6.10, w związku, z czym wstawałem o godz.5.00. Jesienią, można było jakoś wytrzymać, ale końcem Listopada i w zimie/ a w tych czasach zimy były śnieżne i mroźne, a z odśnieżaniem, było podobnie jak dzisiaj/ jazda na rowerze, nie należała do przyjemności. Często musiałem się przebierać w domu, u Babuni, gdzie zostawiałem rower, bo byłem całkowicie przemoczony lub oblepiony śniegiem. Po przyjeździe do Koźla, gdzie mieściła się szkoła, wchodziłem po kryjomu, do internatu, gdzie w pokoju kolegów, często „dosypiałem” godzinkę, w ciepłym łóżeczku przyjaciela, który wstał na pobudkę i szykował się do śniadania. Często przynosił mi kubek ciepłej kawy zbożowej z mlekiem, niekiedy kanapkę, wygospodarowaną ze skromnej racji śniadaniowej.
Nauka w szkole nie stanowiła dla mnie większych problemów. Polonistka była bardzo zadowolona ze mnie, chociaż moją piętą „Achillesową”, były biografie sławnych wieszczy i pisarzy. Ale wypracowania i analizy tekstów rekompensowały ten drobny mankament.
Od samego początku nauki, miałem szczęście do wspaniałych nauczycieli matematyki, którzy umiejętnie rozbudzili moje zdolności matematyczne.
W Technikum, nauczycielka wykładała matematykę tak, jakby to była historia albo geografia, ciekawie, przystępnie i obrazowo. Najtrudniejsze zagadnienia, na jej lekcjach, stawały się jasne i zrozumiałe. Nie oznacza to wcale, że wszyscy odbierali ją tak samo jak ja. Przez większość, uważana była za bardzo wymagającą, tzw.”kosę”.
Podczas ostatniego Zjazdu Absolwentów, z okazji 60-lecia powstania szkoły, usłyszałem od młodszych o ponad 15 lat kolegów, że nie potrafiła przekazać istoty zagadnień matematycznych, w sposób przystępny, a skupiała się jedynie na konsekwentnym wymaganiu wiedzy i surowym ocenianiu uczniów, budząc powszechny strach. No cóż, to jest właśnie subiektywna ocena tej samej osoby, przez różnych ludzi.
Ale niech nikt nie myśli, że we wszystkich przedmiotach byłem taki dobry, przedmioty zawodowe, sprawiały mi trudności z różnych powodów.
Albo trudno mi było zrozumieć pewne zagadnienia, albo za gadatliwość podpadłem nauczycielowi, albo jedno i drugie. Kłopoty miałam z mechaniki technicznej/ poprawka na koniec roku/, z rysunku technicznego oraz z wytrzymałości materiałów. Ale w ostateczności poradziłem sobie.
Nigdy nie byłem zbyt pokornym uczniem i z tego powodu miewałem kłopoty. Pamiętam, że jeden z nauczycieli, miał system odpytywania, szybko skojarzyłem to z systemem opisanym w„Szatanie z VII klasy”, i od tej pory nasze stopnie z tego przedmiotu, znacznie się polepszyły, bo każdy wiedział, kiedy będzie pytany. Ale nic nie trwa wiecznie, nauczyciel się zorientował, że coś jest na rzeczy i trochę zmienił zasady swojego systemu. Totalna klapa, szybko wyszło, kto był pomysłodawcą i oczywiście miałem poprawkę z tego przedmiotu.
Przez te 3 lata dojeżdżania do szkoły, praktycznie nie miałem czasu wolnego, poza sobotą i niedzielą, które miały swój ustalony porządek i rytm.
Wczesne wstawanie dojazd i powrót ze szkoły, powodowały, że w domu byłem koło 16.00, potem jeszcze odrabianie lekcji i nauka. Czasem, jeżeli nie było jakiś prac w domu, znalazła się chwilka na obejrzenie telewizji/ a tak, jako nieliczni, mieliśmy telewizor i połowa wsi przychodziła obejrzeć film czy premierę teatru telewizji/ lub przeczytanie jakiejś książki. W międzyczasie, zmieniliśmy miejsce zamieszkania, spowodowane przeniesieniem służbowym Tatusia, ale za to bliżej miałem do szkoły Już nie musiałem jeździć rowerem, tylko pociągiem i miejskim autobusem.
Cza biegnie bardzo szybko, nawet nie dłużył się bardzo, a stanąłem u progu V-klasy. Matura za pasem, zajęcia piątoklasistów były na II zmianę, bo stan osobowy szkoły zwiększył się i odczuwało się dotkliwy brak sal lekcyjnych.
W związku z tym, powróciłem do internatu, aby mieć dostęp do stołów kreślarskich i wspólnej nauki z kolegami. Ten ostatni rok w szkole, był dla mnie równie ważny jak pierwszy. Oprócz nauki, jako już dorosły mężczyzna, wkroczyłem w świat kontaktów z kobietami, nauczyłem się grać w brydża, trochę brzdąkałem na gitarze, akompaniując sobie do śpiewu, chadzałem do kawiarni i na potańcówki do hotelu pielęgniarek, przeżyłem pierwszą, drugą i kolejną miłość….”O roku ów”….byłeś bardzo ważny w moim zaczynającym się dorosłym życiu.
Czas przed maturalny, kurczył się bardzo szybko, zajęcia, projektowanie pracy dyplomowej, konsultacje u nauczycieli –promotorów, powodowały, że MATURA zaskoczyła wszystkich, że to już. Same egzaminy maturalne pisemne a potem ustne i w końcu obrona pracy dyplomowej i egzamin z przedmiotów zawodowych, jako jedno wejście przed oblicze komisji egzaminacyjnej, powodowały życie jak w transie, nie liczyło się nic, tylko matura.
Wyjście, po obronie pracy dyplomowej, było dla znakomitej większości z nas ulgą, odprężeniem i radością, że oto już jestem TECHNIKIEM, co w połowie lat 60-tych, miało naprawdę duże znaczenie i dawało pozycję zawodową. Praca dla ludzi ze średnim zawodowym wykształceniem, była na każdym kroku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz