wtorek, 12 czerwca 2012

CHADZIAJ


Moja rodzina/rodzice, dziadkowie i ciocia-siostra Mamusi/ w 1945 roku, przyjechała do Głogówka, małego miasteczka, na południu Opolszczyzny, z bieszczadzkich Ustrzyk Dolnych, wybierając Polskę i polskość, w miejsce konieczności przyjęcia sowieckiego obywatelstwa i życia w komunistycznym Kraju Rad. Skuszeni propagandą powrotu Polski na prastare ziemie polskie, czyli jak wtedy mówiono Ziemie Odzyskane, wybrali Śląsk, w jak najbardziej ogólnym tego słowa znaczeniu. Przed repatriantami, stały do wyboru duże miasta takie jak Wrocław, Katowice i cały Śląsk, Opole, cały szereg miast i miasteczek oraz wsi, prawie wyludnionych przez wojnę. Ci, którzy zostali to ludzie, którzy od dziada-pradziada tu mieszkali, żyli i czuli się Ślązakami. Nie Niemcami, /chociaż doskonale mówili po niemiecku, czasem tylko w tym języku/ i nie Polakami, jak by chcieli niektórzy propagandyści, to byli po prostu Ślązacy. Przez lata musieli lawirować, pomiędzy tymi opcjami narodowościowymi. Ale zawsze byli stąd. Mój Dziadziuś /ze strony Mamusi/zadecydował o miejscu osiedlenia, oczarowany urodą małej stacyjki kolejowej /był kolejarzem prze całe życie zawodowe/, oraz klimatem tego małego miasteczka, które pomimo zniszczeń wojennych, zachowało swoisty urok i czar. Ja oczywiście też przyjechałem, co prawda, jako jeszcze byt niesamodzielny, /bo w wygodnym opakowaniu z mojej Mamusi/. Po dwu miesiącach koczowania, w zbiorowych punktach zakwaterowania PUR/Polskiego Urzędu Repatriacyjnego/, przyszedłem na świat, na terenie fabryki ciastek „Piast”, jako pierwszy polski obywatel, urodzony po wojnie w tym miasteczku. W tym samym czasie
 Rodzice i Dziadkowie, otrzymali samodzielne mieszkania.
Decyzja o osiedleniu w tym miejscu, z czego Dziadziuś zupełnie nie zdawał sobie sprawy, zaważyła na losach naszej rodziny, przypisując nas do społeczności małomiasteczkowej, z której trudno było, przebijać się do szerokiego świata. Ale takie to były czasy, takim był mój ukochany Dziadziuś- kolejarz o szczerym sercu i złotych rękach do wszystkiego. Po nim i po Tatusiu, odziedziczyłem zamiłowania politechniczne.
Moja pamięć sięga czasów, kiedy jako 3-4 latek, beztrosko i szczęśliwie bawiłem się z innymi dziećmi, w ruinach zbombardowanych i spalonych okolicznych domów i we wrakach czołgów, które stały na złomowisku, oraz innych „wspaniałych” miejscach. Na wieść o nich nasi rodzice bledli ze strachu i tłumaczyli nam, jakie to niebezpieczne, przy pomocy ojcowskich pasków od spodni.
W moim miasteczku/tak jak na całym Śląsku/, społeczeństwo dzieliło się na „chadziajów” i „hanysów”, czyli na przyjezdnych ze wschodu i miejscowych.
Pomimo tych niemiłych epitetów, ludzie żyli zgodnie, mozolnie odbudowując to, co zniszczyły działania wojenne. Oczywiście tu i ówdzie /po wypiciu zbytniej ilości alkoholu/ wybuchały konflikty, a wtedy górę brały emocje, z rękoczynami i wypominaniem „szwabom”, kto wygrał wojnę /z perspektywy czasu, wiem, że zwycięzca nie zawsze dobrze na tym wychodzi/.
Ale generalnie, powoli następowała integracja tych dwu, różniących się kulturowo, ale połączonych wspólną wiarą społeczności. Chociaż często modlili się w różnych językach- polskim i niemieckim, to w tych modlitwach, przykazania boskie dotyczyły tego samego. Większość moich rówieśników, mówiła po niemiecku, więc chcąc się porozumieć, musiałem się nauczyć tego języka. Przyszło mi to dość łatwo/ tak oceniali to rodzice/ i dzisiaj z perspektywy czasu żałuję, że nie wykorzystałem tej zdolności i nie doskonaliłem znajomości języka, ale należy pamiętać, że na przełomie lat 40-tych i 50-siątych, był to język wroga i jako taki tępiono go na wszelkie sposoby. Mimo tego śląskie „ołmeczki”, w sklepach liczyły po niemiecku, a między sobą i w większości rodzin, tak rozmawiano/, za co często spotykały ich szykany/. Ten czas, mojego dorastania, poznawania „niemieckości sąsiadów, bo byłem bardzo często, jako kolega ich dzieci, zapraszany do domu na „sznitkę” chleba z „fetem”, albo „szolkę”/kubek/ napoju z łusek kakaowych, takiej namiastki kakao, do dzisiaj wspominam ze smakiem i rozrzewnieniem. Te wizyty w śląskich, ale i niemieckich domach, poznawanie języka, zwyczajów i zachowań, było swoistą szkołą tolerancji i szacunku dla innej kultury i w ogóle inności. A opowiadanie o tym rodzicom, pozwalało zbliżyć się do siebie również osobom starszym, powoli zacierając wzajemną niechęć przyjezdnych i miejscowych. Wiele wody musiało upłynąć w Odrze i mojej Osobłodze, aby obie grupy kulturowe i narodowościowe stworzyły w miarę jednolitą społeczność miejską, chociaż do dzisiaj rysują się na niej pęknięcia. Są one jednak stymulowane bardziej polityką niż innymi czynnikami. Oczywiście nikt nie zapomina o swoich korzeniach, kultywując zwyczaje, chroniąc gwarę i kulturę, ale ostre podziały sprzed 60-ciu lat już się zatarły
Ponieważ dawno temu opuściłem swoje rodzinne strony, przenosząc się z rodzicami, a potem z własną rodziną, w różne miejsca, lądując w końcu w Opolu, to z moją opinią w tym temacie, wiele osób może polemizować.
Wracając do głównego wątku moich wynurzeń, nie mogę pominąć okresu wczesnej edukacji w szkole podstawowej. Czas beztroskiego dzieciństwa minął, dla moich kolegów z podwórka, język polski był w większości całkowicie nieznany/ nie licząc popularnych zwrotów i niektórych niecenzuralnych słów/.Byli ciężko doświadczani przez nauczycieli, którzy nie stosowali wobec nich żadnej taryfy ulgowej. Teraz role się odwróciły, to ja im pomagałem opanować język polski, na tyle, na ile dziecko to potrafiło. Nasze wzajemne relacje w kilku przypadkach zamieniły się w przyjaźń. Z tego czasu pamiętam kilka zdarzeń, które szczególnie utkwiły w mojej pamięci. Będąc „piątkowym” uczniem, w drugiej klasie, w wieku 8-9 lat, w ”nagrodę” przyjęto mnie do szkolnej organizacji pionierów, co wiązało się z pewnym rytuałem. Nie zapomnę, jak ja, mały, bardzo nieśmiały chłopczyk, w białej koszulinie i krótkich spodenkach, stałem na apelu szkolnym, przed uczniami całej szkoły podstawowej i Liceum oraz gronem pedagogicznym/ a było to z 200 osób/, i musiałem publicznie opowiedzieć swój życiorys. Drżącym i łamiącym się głosikiem, mówiłem: „Ja……….., urodziłem się w rodzinie robotniczej, z ojca   , matki     , w dniu      .Proszę zgromadzony tutaj kolektyw szkoły, o przyjęcie mnie w szeregi organizacji Pionierskiej, aby umacniać przyjaźń z bohaterskim narodem Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich…..”, a Kierownik szkoły, zawiązał mi pod szyją czerwoną chustę. Tekst mojego wystąpienia, został oczywiście zredagowany przez nauczyciela. To zdarzenie, zostało prze ze mnie opisane, nie ze względu na jakiekolwiek znaczenie ideowe /jak tego chcieli Ci, którzy je zorganizowali/, ale po to, aby pokazać młodemu pokoleniu, jaka była indoktrynacja dzieci w tamtym czasie. Z tamtego okresu, pamiętam również dzień śmierci Józefa Stalina, przywódcy Z.S.R.R. Z wszechobecnych „kołchoźników”/głośników lokalnego radiowęzła/, płynęła żałobna muzyka, a na organizowanych licznie apelach i masówkach, ludzie płakali…….A ja długo, nie mogłem zrozumieć, dlaczego mój Tatuś i Dziadziuś, siedzieli w domu, przy butelce wódki i mieli doskonałe humory…
Rok 1954, to czas pierwszej fali wyjazdów do Niemiec/RFN/ w ramach łączenia rozdzielonych przez wojnę rodzin. Poznaję gorycz łez rozstania z serdecznymi przyjaciółmi, jesteśmy przekonani, że już nigdy się nie spotkamy. Jak prawdziwe jest powiedzenie: „Nigdy, nie mów nigdy”, przekonaliśmy się po ponad 40-stu latach, po transformacji ustrojowej.

Wskutek zmiany pracy mojego Ojca, na 6 lat zamieszkaliśmy na wsi, pod Głogówkiem, gdzie oprócz małżeństwa nauczycieli i naszej rodziny, pozostali mieszkańcy byli Ślązakami, z dziada, pradziada. Nie była to społeczność jednorodna, bo dzieliły ich korzenie przodków. Byli wśród nich powstańcy śląscy i ich potomkowie, ale również uczestnicy walk z powstańcami, ze strony niemieckiej, byli też weterani II wojny światowej, którzy walczyli w armii niemieckiej.
 Ale, na co dzień, nikt postronny, nie był w stanie, domyślić się jakiejkolwiek różnicy między nimi.
My, jako przyjezdni, narodowości polskiej, zostaliśmy przyjęci do społeczności wiejskiej bez entuzjazmu, ale i bez otwartej niechęci. W dużym stopniu, wpływ na to miała profesja mojego Ojca, który był dobrym elektrykiem, a na zmechanizowanej wsi, bardzo był potrzebny ktoś, kto potrafił naprawić instalację elektryczną lub przezwoić silnik. Ten okres mojego dorastania, w wiejskim-śląskim środowisku, miał największy wpływ na kształtowanie mojego charakteru. To tutaj poznawałem Ślązaków, ludzi o szczerych sercach i otwartych charakterach, którzy byli gotowi zawsze pomóc potrzebującym i podzielić się tym, co mieli, choć czasy lat 50-tych, były ciężkie dla wszystkich. Tutaj uczyłem się gwary śląskiej, zwyczajów ludowych, pracy na roli i w gospodarstwie, bo w czasie wakacji /jak również wtedy, gdy była moja pomoc konieczna/, pomagałem sąsiadom. To tutaj na starorzeczu Osobłogi, uczyłem się łowić ryby i raki, a koledzy nauczyli mnie sztuki pływania, najbardziej radykalną metodą, wrzucając mnie na głęboką wodę. Pomimo tego, że Głogówek, był oddalony o 5km, to właśnie w mieście kończyłem szkołę podstawową, bo na wsi, szkoła była 4-ro klasowa. Do dzisiaj szczycę się tym, że znałem osobiście p.Tomasza CUBERA, znakomitego witrażystę i społecznika lokalnego, a z najstarszym synem /też obecnie znanym mistrzem witrażu/chodziłem do jednej klasy, i byłem częstym gościem w ich domu, bo moi dziadkowie, sąsiadowali z nimi przez płot. Zawsze zachłannie szukam informacji o tych okolicach, bo one są moje. Pomimo tego, że dawno tam nie mieszkam, to czuję wielki sentyment do tych okolic. Ten okres, miał tak silny i zdecydowany wpływ na moje życie i osobowość, że dzisiaj na pytanie, skąd jesteś, odpowiadam bez namysłu ze Śląska Opolskiego, a to, że jestem ślązakiem było i jest dla mnie oczywiste. Chociaż nie ukrywam tego, że w Bieszczadach, czuję się wspaniale, żyje tam cała rodzina, ze strony mojego Ojca i kiedy wyjeżdżam, po skończonym urlopie, to w duszy czuję jakiś smutek. Jednak na Opolszczyźnie jestem u Siebie, tu są groby moich Dziadków, mojej Mamy i innych bliskich. Tutaj jest moja mała Ojczyzna, albo Heimat, jak mówią moi niektórzy przyjaciele. Ale przede wszystkim, jestem POLAKIEM.
I dlatego, bardzo „boli” mnie polityczne rozgrywanie, spraw narodowościowych, szczególnie w okresach, kampanii wyborczych. Czas, który przez ponad 60 lat, zabliźniał „rany” podziałów narodowościowych, po to, aby ludzie żyjący na tej ziemi, nauczyli się współżycia, tolerancji i poszanowania własnej odrębności wynikającej z pochodzenia przodków, zrobił swoje. Dowodem są mieszane małżeństwa, ich dzieci szanujące zwyczaje i kulturę z obu stron. Ale politycy, próbują wskrzeszać” demony” z przeszłości. Sprawy napisów na pomnikach upamiętniających poległych, podczas wojen światowych mieszkańców jakiejś miejscowości, wytykanie komuś Dziadka w Wermachcie, straszenie narodowością śląską, jako ukrytą opcją niemiecką, oraz spory o treść uchwały upamiętniającej powstania śląskie, powodują, że wśród spokojnych ludzi, sąsiadów, budzą się niepotrzebne nikomu emocje. Mam nadzieję, że te działania, nie spowodują nieodwracalnych szkód w procesie integracji społeczności lokalnej.

Kwiecień 2011

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz