Moja rodzina/rodzice,
dziadkowie i ciocia-siostra Mamusi/ w 1945 roku, przyjechała do Głogówka,
małego miasteczka, na południu Opolszczyzny, z bieszczadzkich Ustrzyk Dolnych,
wybierając Polskę i polskość, w miejsce konieczności przyjęcia sowieckiego
obywatelstwa i życia w komunistycznym Kraju Rad. Skuszeni propagandą powrotu
Polski na prastare ziemie polskie, czyli jak wtedy mówiono Ziemie Odzyskane,
wybrali Śląsk, w jak najbardziej ogólnym tego słowa znaczeniu. Przed
repatriantami, stały do wyboru duże miasta takie jak Wrocław, Katowice i cały
Śląsk, Opole, cały szereg miast i miasteczek oraz wsi, prawie wyludnionych
przez wojnę. Ci, którzy zostali to ludzie, którzy od dziada-pradziada tu
mieszkali, żyli i czuli się Ślązakami. Nie Niemcami, /chociaż doskonale mówili
po niemiecku, czasem tylko w tym języku/ i nie Polakami, jak by chcieli
niektórzy propagandyści, to byli po prostu Ślązacy. Przez lata musieli
lawirować, pomiędzy tymi opcjami narodowościowymi. Ale zawsze byli stąd. Mój
Dziadziuś /ze strony Mamusi/zadecydował o miejscu osiedlenia, oczarowany urodą
małej stacyjki kolejowej /był kolejarzem prze całe życie zawodowe/, oraz klimatem
tego małego miasteczka, które pomimo zniszczeń wojennych, zachowało swoisty
urok i czar. Ja oczywiście też przyjechałem, co prawda, jako jeszcze byt niesamodzielny,
/bo w wygodnym opakowaniu z mojej Mamusi/. Po dwu miesiącach koczowania, w
zbiorowych punktach zakwaterowania PUR/Polskiego Urzędu Repatriacyjnego/,
przyszedłem na świat, na terenie fabryki ciastek „Piast”, jako pierwszy polski
obywatel, urodzony po wojnie w tym miasteczku. W tym samym czasie
Rodzice i Dziadkowie, otrzymali samodzielne
mieszkania.
Decyzja o osiedleniu w tym
miejscu, z czego Dziadziuś zupełnie nie zdawał sobie sprawy, zaważyła na losach
naszej rodziny, przypisując nas do społeczności małomiasteczkowej, z której
trudno było, przebijać się do szerokiego świata. Ale takie to były czasy, takim
był mój ukochany Dziadziuś- kolejarz o szczerym sercu i złotych rękach do
wszystkiego. Po nim i po Tatusiu, odziedziczyłem zamiłowania politechniczne.
Moja pamięć sięga czasów, kiedy
jako 3-4 latek, beztrosko i szczęśliwie bawiłem się z innymi dziećmi, w ruinach
zbombardowanych i spalonych okolicznych domów i we wrakach czołgów, które stały
na złomowisku, oraz innych „wspaniałych” miejscach. Na wieść o nich nasi
rodzice bledli ze strachu i tłumaczyli nam, jakie to niebezpieczne, przy pomocy
ojcowskich pasków od spodni.
W moim miasteczku/tak jak na
całym Śląsku/, społeczeństwo dzieliło się na „chadziajów” i „hanysów”, czyli na
przyjezdnych ze wschodu i miejscowych.
Pomimo tych niemiłych
epitetów, ludzie żyli zgodnie, mozolnie odbudowując to, co zniszczyły działania
wojenne. Oczywiście tu i ówdzie /po wypiciu zbytniej ilości alkoholu/ wybuchały
konflikty, a wtedy górę brały emocje, z rękoczynami i wypominaniem „szwabom”,
kto wygrał wojnę /z perspektywy czasu, wiem, że zwycięzca nie zawsze dobrze na
tym wychodzi/.
Ale generalnie, powoli
następowała integracja tych dwu, różniących się kulturowo, ale połączonych
wspólną wiarą społeczności. Chociaż często modlili się w różnych językach-
polskim i niemieckim, to w tych modlitwach, przykazania boskie dotyczyły tego
samego. Większość moich rówieśników, mówiła po niemiecku, więc chcąc się
porozumieć, musiałem się nauczyć tego języka. Przyszło mi to dość łatwo/ tak
oceniali to rodzice/ i dzisiaj z perspektywy czasu żałuję, że nie wykorzystałem
tej zdolności i nie doskonaliłem znajomości języka, ale należy pamiętać, że na
przełomie lat 40-tych i 50-siątych, był to język wroga i jako taki tępiono go
na wszelkie sposoby. Mimo tego śląskie „ołmeczki”, w sklepach liczyły po
niemiecku, a między sobą i w większości rodzin, tak rozmawiano/, za co często
spotykały ich szykany/. Ten czas, mojego dorastania, poznawania „niemieckości
sąsiadów, bo byłem bardzo często, jako kolega ich dzieci, zapraszany do domu na
„sznitkę” chleba z „fetem”, albo „szolkę”/kubek/ napoju z łusek kakaowych,
takiej namiastki kakao, do dzisiaj wspominam ze smakiem i rozrzewnieniem. Te
wizyty w śląskich, ale i niemieckich domach, poznawanie języka, zwyczajów i zachowań,
było swoistą szkołą tolerancji i szacunku dla innej kultury i w ogóle inności.
A opowiadanie o tym rodzicom, pozwalało zbliżyć się do siebie również osobom
starszym, powoli zacierając wzajemną niechęć przyjezdnych i miejscowych. Wiele
wody musiało upłynąć w Odrze i mojej Osobłodze, aby obie grupy kulturowe i
narodowościowe stworzyły w miarę jednolitą społeczność miejską, chociaż do
dzisiaj rysują się na niej pęknięcia. Są one jednak stymulowane bardziej
polityką niż innymi czynnikami. Oczywiście nikt nie zapomina o swoich
korzeniach, kultywując zwyczaje, chroniąc gwarę i kulturę, ale ostre podziały sprzed
60-ciu lat już się zatarły
Ponieważ dawno temu opuściłem
swoje rodzinne strony, przenosząc się z rodzicami, a potem z własną rodziną, w
różne miejsca, lądując w końcu w Opolu, to z moją opinią w tym temacie, wiele
osób może polemizować.
Wracając do głównego wątku
moich wynurzeń, nie mogę pominąć okresu wczesnej edukacji w szkole podstawowej.
Czas beztroskiego dzieciństwa minął, dla moich kolegów z podwórka, język polski
był w większości całkowicie nieznany/ nie licząc popularnych zwrotów i
niektórych niecenzuralnych słów/.Byli ciężko doświadczani przez nauczycieli,
którzy nie stosowali wobec nich żadnej taryfy ulgowej. Teraz role się
odwróciły, to ja im pomagałem opanować język polski, na tyle, na ile dziecko to
potrafiło. Nasze wzajemne relacje w kilku przypadkach zamieniły się w przyjaźń.
Z tego czasu pamiętam kilka zdarzeń, które szczególnie utkwiły w mojej pamięci.
Będąc „piątkowym” uczniem, w drugiej klasie, w wieku 8-9 lat, w ”nagrodę”
przyjęto mnie do szkolnej organizacji pionierów, co wiązało się z pewnym
rytuałem. Nie zapomnę, jak ja, mały, bardzo nieśmiały chłopczyk, w białej
koszulinie i krótkich spodenkach, stałem na apelu szkolnym, przed uczniami
całej szkoły podstawowej i Liceum oraz gronem pedagogicznym/ a było to z 200
osób/, i musiałem publicznie opowiedzieć swój życiorys. Drżącym i łamiącym się
głosikiem, mówiłem: „Ja……….., urodziłem się w rodzinie robotniczej, z ojca , matki
, w dniu .Proszę zgromadzony
tutaj kolektyw szkoły, o przyjęcie mnie w szeregi organizacji Pionierskiej, aby
umacniać przyjaźń z bohaterskim narodem Związku Socjalistycznych Republik
Radzieckich…..”, a Kierownik szkoły, zawiązał mi pod szyją czerwoną chustę.
Tekst mojego wystąpienia, został oczywiście zredagowany przez nauczyciela. To
zdarzenie, zostało prze ze mnie opisane, nie ze względu na jakiekolwiek
znaczenie ideowe /jak tego chcieli Ci, którzy je zorganizowali/, ale po to, aby
pokazać młodemu pokoleniu, jaka była indoktrynacja dzieci w tamtym czasie. Z
tamtego okresu, pamiętam również dzień śmierci Józefa Stalina, przywódcy
Z.S.R.R. Z wszechobecnych „kołchoźników”/głośników lokalnego radiowęzła/,
płynęła żałobna muzyka, a na organizowanych licznie apelach i masówkach, ludzie
płakali…….A ja długo, nie mogłem zrozumieć, dlaczego mój Tatuś i Dziadziuś, siedzieli
w domu, przy butelce wódki i mieli doskonałe humory…
Rok 1954, to czas pierwszej
fali wyjazdów do Niemiec/RFN/ w ramach łączenia rozdzielonych przez wojnę
rodzin. Poznaję gorycz łez rozstania z serdecznymi przyjaciółmi, jesteśmy
przekonani, że już nigdy się nie spotkamy. Jak prawdziwe jest powiedzenie:
„Nigdy, nie mów nigdy”, przekonaliśmy się po ponad 40-stu latach, po
transformacji ustrojowej.
Wskutek zmiany pracy mojego
Ojca, na 6 lat zamieszkaliśmy na wsi, pod Głogówkiem, gdzie oprócz małżeństwa
nauczycieli i naszej rodziny, pozostali mieszkańcy byli Ślązakami, z dziada,
pradziada. Nie była to społeczność jednorodna, bo dzieliły ich korzenie
przodków. Byli wśród nich powstańcy śląscy i ich potomkowie, ale również
uczestnicy walk z powstańcami, ze strony niemieckiej, byli też weterani II
wojny światowej, którzy walczyli w armii niemieckiej.
Ale, na co dzień, nikt postronny, nie był w
stanie, domyślić się jakiejkolwiek różnicy między nimi.
My, jako przyjezdni,
narodowości polskiej, zostaliśmy przyjęci do społeczności wiejskiej bez
entuzjazmu, ale i bez otwartej niechęci. W dużym stopniu, wpływ na to miała
profesja mojego Ojca, który był dobrym elektrykiem, a na zmechanizowanej wsi,
bardzo był potrzebny ktoś, kto potrafił naprawić instalację elektryczną lub
przezwoić silnik. Ten okres mojego dorastania, w wiejskim-śląskim środowisku,
miał największy wpływ na kształtowanie mojego charakteru. To tutaj poznawałem
Ślązaków, ludzi o szczerych sercach i otwartych charakterach, którzy byli
gotowi zawsze pomóc potrzebującym i podzielić się tym, co mieli, choć czasy lat
50-tych, były ciężkie dla wszystkich. Tutaj uczyłem się gwary śląskiej,
zwyczajów ludowych, pracy na roli i w gospodarstwie, bo w czasie wakacji /jak
również wtedy, gdy była moja pomoc konieczna/, pomagałem sąsiadom. To tutaj na
starorzeczu Osobłogi, uczyłem się łowić ryby i raki, a koledzy nauczyli mnie
sztuki pływania, najbardziej radykalną metodą, wrzucając mnie na głęboką wodę.
Pomimo tego, że Głogówek, był oddalony o 5km, to właśnie w mieście kończyłem
szkołę podstawową, bo na wsi, szkoła była 4-ro klasowa. Do dzisiaj szczycę się
tym, że znałem osobiście p.Tomasza CUBERA, znakomitego witrażystę i społecznika
lokalnego, a z najstarszym synem /też obecnie znanym mistrzem witrażu/chodziłem
do jednej klasy, i byłem częstym gościem w ich domu, bo moi dziadkowie,
sąsiadowali z nimi przez płot. Zawsze zachłannie szukam informacji o tych
okolicach, bo one są moje. Pomimo tego, że dawno tam nie mieszkam, to czuję
wielki sentyment do tych okolic. Ten okres, miał tak silny i zdecydowany wpływ
na moje życie i osobowość, że dzisiaj na pytanie, skąd jesteś, odpowiadam bez
namysłu ze Śląska Opolskiego, a to, że jestem ślązakiem było i jest dla mnie
oczywiste. Chociaż nie ukrywam tego, że w Bieszczadach, czuję się wspaniale,
żyje tam cała rodzina, ze strony mojego Ojca i kiedy wyjeżdżam, po skończonym
urlopie, to w duszy czuję jakiś smutek. Jednak na Opolszczyźnie jestem u
Siebie, tu są groby moich Dziadków, mojej Mamy i innych bliskich. Tutaj jest
moja mała Ojczyzna, albo Heimat, jak mówią moi niektórzy przyjaciele. Ale przede
wszystkim, jestem POLAKIEM.
I dlatego, bardzo „boli” mnie
polityczne rozgrywanie, spraw narodowościowych, szczególnie w okresach,
kampanii wyborczych. Czas, który przez ponad 60 lat, zabliźniał „rany”
podziałów narodowościowych, po to, aby ludzie żyjący na tej ziemi, nauczyli się
współżycia, tolerancji i poszanowania własnej odrębności wynikającej z
pochodzenia przodków, zrobił swoje. Dowodem są mieszane małżeństwa, ich dzieci
szanujące zwyczaje i kulturę z obu stron. Ale politycy, próbują wskrzeszać”
demony” z przeszłości. Sprawy napisów na pomnikach upamiętniających poległych,
podczas wojen światowych mieszkańców jakiejś miejscowości, wytykanie komuś
Dziadka w Wermachcie, straszenie narodowością śląską, jako ukrytą opcją
niemiecką, oraz spory o treść uchwały upamiętniającej powstania śląskie, powodują,
że wśród spokojnych ludzi, sąsiadów, budzą się niepotrzebne nikomu emocje. Mam
nadzieję, że te działania, nie spowodują nieodwracalnych szkód w procesie
integracji społeczności lokalnej.
Kwiecień 2011
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz