Załadunek odbywał się sprawnie, zawartość kolejnych wagonów z węglem, po przechyleniu o jakieś 120 stopni, lądowała w ładowniach barki, a ja z bosmanem, rozgarnialiśmy węgiel pod burty, przy pomocy specyficznych , szerokich i jednocześnie wąskich łopat. Wokoło unosiły się tumany pyłu węglowego, a my z chustkami zawiązanymi na twarzy, wyglądaliśmy jak kowboje, przy pędzeniu bydła . Załadunek trwał około trzech godzin, w tym czasie Kapitan sprawdzał wskaźniki zanurzenia kadłuba, żeby zanurzenie było zgodne ze stanem wód z komunikatu hydrologicznego. Jest to niezbędne, aby spokojnie przepływać wyznaczonym torem wodnym, który jest oznakowany znakami szlakowymi. Ponadto , każdy znak na wskaźniku zanurzenia , po przeliczeniu informował o ilości załadowanych ton . Tonaż ładunku był wpisywany w raport wyjazdu i sprawdzany przez odbiorcę w miejscu docelowym.W czasie , kiedy Kapitan załatwiał dokumenty wyjazdowe, Ja i Bosman zasuwaliśmy "ferdeki"- pokrywy ładowni. Potem spłukiwaliśmy z gardła pył węglowy (przy pomocy kufelka zimnego piwa), a ja brałem do ręki wąż i wodą pod ciśnieniem, myłem cały pokład. Czas przy pracy biegnie szybko, zrobiło się popołudnie, a ja musiałem jeszcze, w maszynowni przygotować wszystko do wypłynięcia( oczywiście , pod czujnym okiem Mechanika). Teraz już spieszyliśmy się, żeby zdążyć dopłynąć do śluzy w Rogowie, bo Kapitan mieszkał w Malni, na prawym brzegu, a Bosman w Rogowie, na lewym brzegu Odry. Obaj nocowali w domu, a ja z Mechanikiem, zostaliśmy na barce.Na kanale Gliwickim i skanalizowanym odcinku Odry, czyli od Portu w Koźlu do ostatniej wtedy śluzy w Brzegu Dolnym, pływało się do godziny 18.00. Potem śluzy były nieczynne. Po obu stronach śluz, cumowały barki i zestawy pchane, które nie zdążyły się prześluzować i zmuszone były( albo tak jak my, takie miały założenia),do noclegu. W owych czasach ( przypominam, że był rok 1964), na Odrze był wielki ruch, w obie strony, a na szlaku pracowały cały czas pogłębiarki , które dbały o żeglowność szlaku. Znakomita większość, pracowników załóg pływających, pracujących w firmie "Żegluga na Odrze", wywodziła się z wiosek, po obu stronach rzeki. Wielu miało długoletnie, rodzinne tradycje żeglarskie, sięgające kilku pokoleń wstecz. Przodkowie mojego Kapitana i Bosmana, pływali jeszcze tzw. "samospławem". Barki wtedy nie miały silników, a szyprowie wykorzystywali, naturalny nurt rzeki, płynąc w dół. Natomiast z powrotem sznur pustych barek , ciągnęły w górę rzeki holowniki. Trzeba było nie lada kunsztu żeglarskiego, aby na dzikiej , nie uregulowanej i nie pogłębianej rzece, tak sterować, aby nie osiąść na mieliźnie. Po opuszczeniu barki przez Kapitana i Bosmana, musiałem w maszynowni zrobić porządek, wyczyścić maszyny, przetrzeć do czysta podłogę i przepompować paliwo ze zbiorników burtowych , do roboczego.
Zrobił się wieczór, a ja od rana nic nie jadłem, głodny byłem jak diabli. Akurat myślałem co zjeść, kiedy przyszedł Mechanik i zaprosił mnie na kolację. Powiedział wtedy: " Nie wyobrażaj sobie, że tak będzie zawsze, ale dzisiaj dostałeś nieźle w kość i wiem , że nie miałeś czasu na przygotowanie posiłku. A ja zrobiłem swojego sławnego kurczaka. Musisz go spróbować a przy okazji poznamy się lepiej, przecież mamy razem pracować". Kurczak był pyszny, a nasza integracja potrwała do północy.Staszek, bo tak miał na imię mój Mechanik, miał 45 lat i pochodził z podkieleckiej wsi, podczas naszej biesiady, głownie on mówił i opowiadał. Nie skończył żadnej szkoły( oprócz oczywiście powszechnej- jak sam mówił), skończył kilka kursów, na których zdobył kwalifikacje mechanika uprawniające do obsługi maszyn parowych i silników spalinowych na obiektach pływających. Do wszystkiego doszedł sam i tego samego oczekiwał od swoich asystentów( szczególnie tych po maturze- myślę , że miał kompleks braku wykształcenia), co przejawiało się szukaniem niedoróbek w ich pracy, nawet tam gdzie ich faktycznie nie było. Trudna była z nim początkowo współpraca, ale nauczył mnie bardzo wiele, a o to przecież chodziło.Spało mi się tej pierwszej nocy, bardzo dobrze ale krótko.
Zmęczenie pracą i nocne rozmowy z Mechanikiem- bo tak kazał się do siebie zwracać, zrobiły swoje.
Wcześnie rano, przyszli do pracy Kapitan i Bosman i skoro tylko otworzono, wrota śluzy, ruszyliśmy na szlak.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz