niedziela, 11 listopada 2012

11 Listopada

Każdego roku o tej porze, a dokładnie 11 Listopada nachodzi mnie refleksyjny nastrój. Nie byłoby w tym nic dziwnego, bo przecież każdy kto ma uczucia patriotyczne, czuje ten podniosły nastrój Święta Niepodległości, ten dreszcz przebiegający ciało, słuchając "Pierwszej Brygady" i innych patriotycznych pieśni, których ,media nam nie szczędzą. Ale dla mnie to szczególny dzień, z jeszcze jednego powodu. W tym dniu urodził się mój Ojciec. Cztery lata po odzyskaniu niepodległości, o którą walczył w legionach mój Dziadek Jerzy, został Ojcem. Dzisiaj mój Ojciec kończy równe 90 lat. Całe swoje życie był człowiekiem aktywnym, głęboko oddanym swojej umiłowanej pracy w zawodzie elektryka, za to swoje oddanie był doceniany i odznaczany. Jak co roku, spotkamy się rodzinnie na domowej uroczystości, gdzie sędziwy jubilat, będzie wspominał swoje życiowe przeżycia, a my, w gronie jego dzieci, wnuków i prawnuków, będziemy słuchać tego po raz kolejny. Jestem dumny z tego , że jestem jego synem, chociaż w wielu sprawach mu nie dorównam. Żyj nam Tato jak najdłużej.

poniedziałek, 1 października 2012

Bohemia - a czas płynie....

Czas płynie nieubłaganie, nadeszła zima a wraz z nią silne mrozy .Węgiel dla elektrowni, dowożony z Polski, był zamarznięty na kamień. Kierownictwo elektrowni, zleciło rozładunek tego kłopotliwego paliwa naszej firmie, jako aneks do kontraktu. Ten dwutygodniowy okres nocnego rozkuwania zmrożonego węgla, przy temperaturach poniżej dwudziestu stopni mrozu, zapamiętałem na zawsze. Zgrabiałe dłonie ,przenikliwe zimno, wędrujące od stóp w górę ciała. Pracowaliśmy czwórkami, po pół godziny i zmiana. Dziwne, ale nikt się nie przeziębił. Przy tym rozładunku, pracowali wszyscy, bez względu na staż pracy, kwalifikacje i oczywiście układy z Kierownikiem czy majstrem. Taka była potrzeba chwili, wtedy też zrozumiałem, że w takich momentach, nie liczą się żadne anse i konflikty a ważna jest tylko solidarność robotnicza w obliczu wspólnej sprawy. To zresztą miało, w niedalekiej przyszłości, doprowadzić do transformacji ustrojowej. No ale to zupełnie inna bajka (wtedy nie do wyobrażenia)……. W życiu tak już bywa, że kiedy człowiekowi wydaje się , że osiągnął stan względnej stabilizacji, to wtedy zaskakują go zmiany. Centrala eksportowa, na rzecz której realizowaliśmy kontrakty, zleciła nam nowy w sąsiedniej elektrowni, odległej o jakieś 20 km od Ostrawy. W ramach kompletowania załogi trafiłem na ten kontrakt. Nowi koledzy, nowi przełożeni, ale moja sytuacja była już klarowna. Wszyscy wiedzieli kim jestem, a referencje z Ostrawy spowodowały to, że wiedziano też co potrafię. Zespół ludzi, był sympatyczny, a na czele stał Kierownik, który szanował ludzi i był doświadczonym fachowcem, mimo młodego wieku. Dlatego prace wstępne polegające na demontażu płaszcza izolacyjnego kotła, oraz orurowania wewnątrz, szły sprawnie. A mnie czekały nowe wyzwania. Na rusztowaniu, wewnątrz kotła, które chybotało się niemiłosiernie, na wysokości ok.20 m, należało wspominaną wcześniej „gitarą”, tzn. szlifierką kątową, ważącą ok 5 kg, wycinać rury. Miałem co prawda pas bezpieczeństwa, zapięty do rusztowania, ale strach było stać, a co dopiero wychylić się i pracować. Wszystkie moje zasady BHP, „wzięły w łeb”, ale nie było czasu na użalanie się. Po godzinie, przywykłem, a „czarna dziura”(nieoświetlona dolna część kotła), nie powodowała drżenia nóg. Kiedy zobaczyłem, jak kolega z palnikiem w ręce (czyli bez „trzymanki”), siedzi na wysuniętej desce i coś wycina, chociaż jedynym jego zabezpieczeniem były węże doprowadzające gazy techniczne do palnika, to od razu poczułem się bezpieczny na swoim miejscu. Ze względu na planowane zwiększenie zatrudnienia, Czesi polecili nam wyremontowanie baraku hotelowego, który stał w chaszczach, nieużytkowany przez dobre 15 lat. Przedstawiał obraz rozpaczy i beznadziei. Przez dwa tygodnie, od świtu do zmierzchu, pracowaliśmy żeby doprowadzić go do stanu używalności. Wykarczowaliśmy i uporządkowaliśmy otoczenie, naprawiliśmy podłogi i instalacje elektryczne i wod-kan. Po pomalowaniu z zewnątrz i wewnątrz, stał się miejscem przytulnym, do którego chętnie się przenieśliśmy się. Postanowiliśmy zrobić uroczyste otwarcie z pieczeniem kiełbasek na ognisku (przy okazji, spalimy wykarczowane chaszcze i stare elementy wymienionej stolarki), zaprosić rodziny i kierownictwo elektrowni. Impreza wypadła znakomicie, wszyscy byli zadowoleni, a Czesi nie mogli wyjść z podziwu, że tak szybko i pięknie wyremontowaliśmy taką ruinę.Czas wolny od pracy, skupiał sie głownie na wyjazdach do pobliskiej Karwiny , na zakupy, albo na wieczornym biesiadowaniu w piwiarni. Tutaj "zaliczyłem" osobisty rekord wypicia sześciu piw, podczas wieczoru. Ale nigdy przedtem ani potem nie oddałem tyle moczu i tyle razy. Pozytywnie zaskoczył mnie pewien niespotykany w Polsce zwyczaj w w przyzakładowej przychodni zdrowia. Otóż, każdy kto rejestrował się do lekarza, musiał przynieść próbkę moczu, a pielęgniarka od razu pobierała krew. Po dwu, trzech godzinach, kiedy lekarz rozpoczął przyjmowanie pacjentów, miał w kartotece świeże wyniki badania moczu i krwi, co doskonale ułatwiało mu stawianie diagnozy i zastosowanie odpowiedniego leczenia farmakologicznego. Ot, ciekawostka, ale warta przemyślenia. Pomimo , że koledzy byli towarzyscy, to brakowało mi spotkań przy kufelku ze Stanikiem, Honzą i Miro. Co prawda, spotkałem się z nimi kila razy, ale ja musiałem wracać samochodem, a bez „złocistego napoju”, rozmowa nie „kleiła się”. Podczas weekendowych wyjazdów do domu, spotykałem się na granicy z kolegami z Ostrawy, z którymi zamieniałem kila słów. Długo można by jeszcze opisywać różne zdarzenia, z okresu mojej profesjonalnej przygody, w kombinezonie robotnika, na terenie Bohemii czyli Czech (chociaż powinienem pisać na Morawach), ale nie o wszystkim można pisać, a reszta mogłaby zanudzić. Dlatego na tym skończę i po ponad rocznym pobycie na budowach eksportowych, wróciłem do kraju.Bogatszy o cenne doświadczenia zawodowe i poznawcze kraju sąsiadów. Obiecuję jednak dalej pisać, tym bardziej, że w perspektywie, jest powrót do Ostrawy , do pracy……Ale o tym potem.

piątek, 10 sierpnia 2012

Moja drobna tajemnica i grilowane makrele...

W niedzielny wieczór, większość moich kolegów z brygady, wróciła z domu. Reszta dojechała rankiem, to Ci, którzy mieszkali bliżej. W pracy, wyczułem nagle jakiś niezrozumiały dystans, niby nic, ale jakoś tak bardziej oficjalnie zwracał się do mnie brygadzista, a koledzy, z którymi pracowałem, patrzyli na mnie z ukosa. Podczas przerwy śniadaniowej, po jedzeniu, kiedy piliśmy kawę, Jasiek, z którym pracowałem i z którym najbardziej się zbliżyłem, zapytał: ”Czy to prawda, co mówią w Opolu?”. Zrozumiałem wtedy, że moja drobna tajemnica, się wydała. Wstałem i przepraszając wszystkich, za to, że nie do końca powiedziałem im wszystko o sobie. A szczególnie to, że jestem inżynierem z długoletnią praktyką, również na stanowiskach kierowniczych, ale nie kierowało mną kłamstwo, ani strach, tylko chęć pokazania siebie i tego, co potrafię a czego nie, bez patrzenia na mnie przez pryzmat wyższego wykształcenia. Możecie mnie pytać o wszystko, chętnie odpowiem, jeżeli będę potrafił, ale nie odrzucajcie mnie z tego powodu, jako kolegi. Zapadła cisza, a padło pytanie:, „Dlaczego tu przyjechałeś, pracować w brudzie, smrodzie, dźwigając ciężary. Narażając się na niebezpieczeństwo w pracy, którego przecież doświadczasz razem z nami. Przecież mogłeś przyjechać, jako Kierownik albo Majster, miałbyś swoje biuro i robotę papierkową, którą na pewno znasz, a i zarobek większy od naszego? Odpowiedź na te pytania, nie była prosta i krótka, dlatego zaproponowałem, że wyjaśnię i opowiem o sobie wieczorkiem przy piwku, bo teraz szkoda czasu, a krótko, nie da się tego opowiedzieć. Wieczorem, w hotelu, spotkaliśmy się w naszym pokoju. Byli prawie wszyscy, nie wyłączając majstra i Kierownika, zaciekawionych tym zgromadzeniem. Opowiedziałem im o swojej dotychczasowej pracy, o zdobywaniu kolejnych doświadczeń zawodowych, na różnorodnych stanowiskach pracy, począwszy od marynarza w Żegludze na Odrze, poprzez konstruktora w biurze projektów i inspektora nadzoru na budowach stopni wodnych, po Naczelnego Inżyniera w firmie Transportowo-Sprzętowej i Głównego Mechanika w przedsiębiorstwie budującym wodociągi na wsi. Na tych wszystkich stanowiskach pracy, uczyłem się nie tylko swojego zawodu i umiejętności zarządzania zespołami ludzi, ale też szacunku i pokory w stosunku do tych, którzy tą pracę wykonują. Ale nie to spowodowało, że trafiłem na budowę, eksportową w charakterze montera. Moje najlepsze zarobki, z czasu pełnienia obowiązków Z-cy Dyrektora, były kilkakrotnie niższe, od zarobków na budowie za granicą, z powodu przelicznika dolarowego. A przecież, po za tym, że jestem inżynierem, to mam dwie córki i chciałbym im zapewnić jak najlepsze warunki życia. Dlatego tu jestem, razem z Wami, staram się wykonywać polecenia, najlepiej jak potrafię, wielu rzeczy uczę się od Was. Myślę, że moje dotychczasowe doświadczenia zawodowe, mogą się kiedyś przydać w naszej pracy. Proszę, żebyście traktowali mnie tak, jak do tej pory, jak Mundka z Opola….Był to w sumie mój monolog, trwający ponad godzinę. Potem wszyscy, rozeszli się do swoich pokoi, a ja poszedłem na spacer, żeby ochłonąć. Kiedy stałem koło hotelu i paliłem papierosa, wyszli do mnie Jasiek i Władek Powiedzieli krótko: ”Chodź z nami na piwo do piwiarni, niedaleko stąd, do Cygana”. Była to typowa czeska piwiarnia, bez miejsc siedzących, tylko wysokie stoły i tłum ludzi. Piwo podawane w cienkim szkle, chłodne, z pianką, którą można było kroić w kostkę. Szklanki pokryte kropelkami rosy, a w nich, ciemny klarowny płyn. To „Velko Popovicky Kozel”, rzadko podawany w Ostrawie, powiedział Władek. Najlepszy na stres, dodał Jasiek. Faktycznie, piwo było smakowite, lekko goryczkowate, pełne karmelowego, ale nie słodkiego, aromatu. Wypiliśmy po dwa kufle, jeden po drugim, ciągle miałem apetyt na kolejne, ale koledzy powiedzieli zdecydowanie, dość. Idziemy do hotelu, bo jutro czeka nas praca. Nikt więcej, nie nagabywał mnie o wykształcenie, ani o to, że od początku nie znali prawdy. W pracy, traktowano mnie jak dawniej, jak kogoś, kto bardzo chce, ale czasami nie wie jak, wykonywać polecone zadania. I wtedy, czasami, żartobliwie, ktoś mówił: „..te, inżynier, my to robimy tak…”.Bywały, też sytuacje, gdzie brygadzista, albo majster, nie mogąc zrozumieć, jakiegoś skomplikowanego rysunku technicznego, prosili abym rzucił okiem i potwierdził, że dobrze to interpretują. Gdzieś po trzech miesiącach, zaczęliśmy wykonywać nowy kontrakt, na innej elektrowni, też w Ostrawie. Dojechali nowi ludzie, a wśród nich, dwu magistrów. Jeden nauczyciel historii, a drugi ekonomista. Nie wyjaśniłem, dlaczego zdarzają się takie przypadki, gdzie na stanowiska robotnicze, są zatrudniani, ludzie z wyższym wykształceniem, często, niemającym nic wspólnego, z tym zawodem. Otóż, z reguły pracownica firmy, kiedy przychodzi jej kolejka do wyjazdu za granicę, na budowę eksportową, pozostaje w firmie. A na jej miejsce, jest zatrudniany małżonek, ale bez względu na kwalifikacje, tylko na stanowisko robotnicze, jako monter. Często, dochodzi do sytuacji, gdzie taki człowiek, nieprzyzwyczajony do pracy fizycznej oraz słabej odporności psychicznej i fizycznej, szybko jest eliminowany, przez kierownictwo budowy, albo sam rezygnuje. Mnie, dzięki Bogu, a może Bóg, nie miał z tym nic wspólnego, udało się przetrwać okres swoistej weryfikacji. Teraz mnie, przydzielono, dwu pomocników, do wykonywania prac demontażowych. Były to prace, nieskomplikowane, ale jedne z najbrudniejszych. Zdejmowanie blach i izolacji z wełny mineralnej, z zewnętrznych powierzchni kotła. Po pracy byliśmy, czarni od sadzy, a w płucach mieliśmy pełno pyłu i odrobinek wełny mineralnej. Długo trzeba było odkrztuszać to paskudztwo z płuc( pomimo tego, że pracowaliśmy w maseczkach ochronnych), żeby odzyskać możliwość oddychania, bez drażniącego drapania w gardle. Piwo, było wtedy znakomitym napojem, pomagającym szybko dojść do siebie. Szybko nadeszła jesień, a wraz z nią, zaproszenia od czeskich przyjaciół, z którymi, utrzymywałem kontakt, spotykając się na piwie. W Polsce, popularne były biesiady przy pieczonych nad ogniskiem kiełbaskami. Natomiast, Stanik, którego rodzice mieszkali na wsi pod Ostrawą, zaprosił mnie i oczywiście swoich przyjaciół Honzę i Miro z rodzinami, na grilowaną makrelę i piwko, a ponieważ, na budowie były drobne opóźnienia i musieliśmy pracować w sobotę, to bez uszczerbku, dla Rodziny, w sobotni wieczór, pojechałem z Honzą do Krasnego Pola. Okazało się, że okolice Ostrawy, obfitują w przepiękne, zalesione wzgórza, pełne wąwozów, którymi płynęły niewielkie, ale urocze strumyki. Lasy mieszane, o tej porze roku, mieniły się pełnią barw, od jeszcze gdzieniegdzie zieleni, po złoto i pełną czerwień, przez które przebijały się promienie, popołudniowego jesiennego słońca. Dom rodziców Stanika, położony na zboczu dość wysokiego wzgórza, okazał się typowym budynkiem, jakich wiele, można znaleźć w każdej wsi, ale Stanik z rodzicami i rodzeństwem ( a ma dwu braci i siostrę), przerobił go w rodzaj uroczego pensjonatu, urządzając i przystosowując, dawne pomieszczenia gospodarcze, na pokoje gościnne. Dawną stodółkę, zamienili w rodzaj altany, w której na środku zbudowali wielkiego grilla, z wysokim kominem, naokoło ustawione były ławy i stoły. Na ścianach, powieszono różne stare narzędzia rolnicze, a przy wejściu stał wóz drabiniasty, cały wypełniony kolorowymi kwiatami. Kwiaty, to było królestwo Hany, mamy Stanika. Całe otoczenie oraz dom, tonęły w kwiatach i roślinach, a gospodarz Rudolf, chwalił się kilkoma krzewami dorodnych winorośli, obsypanych przepięknymi ciemnoczerwonymi, ciężkimi kiściami winogron. Atmosfera, tego spotkania, od samego początku była przyjacielska i bezpośrednia. Po wypiciu znakomitego, schłodzonego w płynącym za bramą potoczku, piwa, Stanik przystąpił do grillowania, na specjalnym ruszcie, głównego dania, to jest makreli. Ponieważ ryba nie potrzebuje długiego pieczenia, to po krótkiej chwili, była gotowa. Nigdy nie próbowałem, tak przyrządzonej ryby, a już na pewno makreli. Owszem, nieraz po złapaniu na wędkę, płoci czy okonka, zdarzało się nabić go na patyk i upiec nad ogniskiem, ale ta makrela smakowała wyśmienicie i zupełnie inaczej, a do tego podane białe, morawskie winko, uzupełniało znakomicie smak tej potrawy. Czesi, a właściwie Morawianie, są narodem uwielbiającym śpiewanie ludowych piosenek, podczas takich biesiad, zresztą u nas też tak bywa. W związku z tym podczas tego przemiłego wieczoru, pośpiewaliśmy razem, (bo nauczono mnie słów kilku popularnych piosenek), ale najbardziej zapadła mi w pamięć piosenka o winie-„Wineczko bile…”. Zostałem zaskoczony, przez gospodarzy prośbą o zaśpiewnie polskiej piosenki ludowej, a kiedy zacząłem śpiewać „Góralu….”, okazało się, że to znają i śpiewaliśmy razem. Późną nocą, zmęczeni poszliśmy spać. Rano, po kawie i znakomitych ostrawskich kiełbaskach na gorąco, z rohlikami, wróciliśmy do Ostrawy. Wskutek tych spotkań, z czeskimi kolegami, zauważyłem, że coraz częściej zdarza mi się rozmawiać z nimi po czesku, a oni moje błędy delikatnie poprawiają i są zadowoleni, że „łapię czeszczinę”. Ja, zresztą też nie mam nic przeciwko temu.

piątek, 3 sierpnia 2012

Ciąg dalszy wekendu

Sobotni poranek, zapowiadał słoneczny i upalny dzień. Moja forma nie była najlepsza, wypiłem poranną kawę i zastanawiałem się, co dalej, kiedy przyszła Krista, kierowniczka hotelu i powiedziała, że na dole czeka na mnie Honza. Zdziwiłem się, ale wyszedłem przed hotel. Na mój widok Honza zawołał: „ A Ty jeszcze nie gotowy, przecież jedziemy na kąpielisko!” Obok samochodu stała jego żona i córeczka. Całkowicie zaskoczony, wróciłem na górę po kąpielówki i ręcznik. Okazało się, że wczoraj umówiliśmy się na wspólny wyjazd, na kąpielisko, w dzielnicy Ostrawy-Porubie, całkowicie o tym zapomniałem. Kąpielisko, było naturalnym, sporym jeziorkiem, którego ok.1/3 linii brzegowej było zagospodarowane dla potrzeb rekreacji. Była piękna piaszczysta plaża, brzeg umocniony i wyłożony betonowymi płytkami. Przed wejściem do wody, trzeba było przejść przez koryto, uformowane z tych płytek, wypełnione wodą, aby nie brudzić wody. Wokół stały stoiska małej gastronomii. Można było kupić przekąski, kanapki, słodycze, lody, zimne napoje, ale mnie zaskoczyło sprzedawane piwo. Większość ludzi, płci obojga, piło piwo i nikt nie był pijany. Honza, wyjaśnił, że to piwo jest słabsze, tzw., 10. Ale jakby nie patrzeć, to jednak zawierało pewne ilości alkoholu. Wkrótce, zjawili się Miro i Stanik z rodzinami. Całe, to towarzystwo, znające się od lat, bez żadnych uprzedzeń, zaakceptowało moją obecność. Rozmawialiśmy, żartowali ze śmiesznych różnic w naszych językach, graliśmy w karty, ale przede wszystkim kąpaliśmy się, pływaliśmy…..Dobre towarzystwo, piękna pogoda i okoliczności, sprawiły, że czas upłynął bardzo szybko. Postanowiliśmy, że musimy powtórzyć takie spotkanie. Po powrocie do hotelu, byłem tak znużony upałem i wodą, że zasnąłem i spałem do rana. Rano zbudziłem się głodny i spragniony, a tu niespodzianka. Oprócz kawy i wody mineralnej, nie ma nic do jedzenia. Pomyślałem, że wyskoczę do sklepu i coś kupię. Ale sklepy spożywcze, niestety były w niedzielę zamknięte. Pojechałem do śródmieścia i ta sama sytuacja. Zrobiło się południe, kiedy wreszcie trafiłem do otwartej już, małej piwiarni, pustej jeszcze o tej porze. Zamawiając piwo, mogłem kupić zakąskę, w postaci pajdy chleba ze specyficznym serem i plastrami cebuli. Zagadnięty kelner, powiedział, że restauracje w niedzielę, otwarte są dopiero około godziny 17.Po powrocie do hotelu, spotkałem kierowniczkę, która zresztą mieszkała w mieszkaniu służbowym, z odrębnym wejściem. Krista spytała mnie wprost, czy jadłem obiad, a kiedy odpowiedziałem, że niestety nie, bo niczego nie kupiłem, a restauracje są jeszcze nieczynne, zaprosiła mnie do siebie na obiad. Razem z jej mężem i synem, zjedliśmy wspaniały, śląski obiad, czyli rosół z makaronem i rolady wołowe z kluskami i sosem pieczeniowym, a do tego modra kapusta. Całkowicie zaskoczony, zapytałem skąd taki niedzielny obiad, przecież to specjalność Śląska, a Krista odpowiedziała, że jej rodzina, pochodzi z pogranicza czesko-polskiego, a kawałek zaoranej ziemi, nie może rozdzielić zwyczajów, gwary i jadłospisu, mieszkających tam ludzi, zresztą część rodziny mieszka po polskiej stronie. Stąd również jej znajomość gwary śląskiej. Całe popołudnie, przegadaliśmy, poznając się wzajemnie, a ja upewniłem się w przekonaniu, że ludzie, zawsze znajdą wspólny język, nawet, jeżeli różnią się od siebie. Ponadto, nigdy i nikomu nie pozwolę powiedzieć, że Czesi, nie lubią Polaków, bo to kłamliwy stereotyp. Tak miło i niespodziewanie udanie minął ten weekend.

Pierwszy wekend w Ostrawie

Następne dni, tej niezwyczajnej dla mnie pracy, przyniosły kolejne, niemiłe doświadczenia. Budynek kotłowni, jak większość pomieszczeń przemysłowych, to była hala, zmontowana z konstrukcji stalowych, opierzona blachą. Strop, stanowiły stalowe kratownice, umieszczone, od poziomu obsługowego ok.15 m, a od sklepienia kotła, gdzieś ze 3 m. Po to, aby można było, przy pomocy wciągarki, transportować do wnętrza kotła materiały i urządzenia oraz wyciągać demontowane elementy, należało zamontować system zbloczy( odpowiednich rolek). Jedno takich zbloczy, polecono mi zamontować na kratownicy stropowej, nad poziomem obsługowym. Spojrzałem w górę i zrozumiałem, że mogę się tam dostać się tylko wdrapując się po konstrukcji słupa, a następnie przechodząc ok. 5 m, po kratownicy. Nigdy tego nie robiłem, a żeby było weselej, to miałem wrodzony lęk wysokości, ale nie mogłem przyznać się do tego, w moim mniemaniu. Więc, zarzuciłem na ramię linę konopną i ruszyłem w górę. Wejście po słupie, pod strop, poszło mi dość gładko, ale już przejście na nogach, po belce kratownicy, która miała szerokość ok.10 cm i leżało na niej 5 centymetrowa warstwa pyłu, i nie było, czego się złapać, przekraczało granice mojej odwagi. Usiadłem, więc na tej belce, ku uciesze zgromadzonych na dole kolegów, i zgarniając rękami i siedzeniem, wspomniany pył, posuwałem się do przodu. Po opuszczeniu linki, wciągnięto do góry zawiesie a potem zblocze, które bez problemu zamontowałem. Trudniejszy okazał się powrót, w podobny sposób. Po zameldowaniu brygadziście, że robota wykonana, zapytał: „ A dlaczego nie powiedziałeś, że nigdy nie byłeś na wysokości, ja za Ciebie odpowiadam i gdyby się coś stało, to miałbym kłopoty……….”. Kropki to niecenzuralne słowa, jakimi mnie uraczył. Doskonale wiedziałem, że ma rację, więc go przeprosiłem i wtedy usłyszałem:, ”ale masz jaja chłopie”. Kolejna sprawa to kąpiel po pracy. Byłem przyzwyczajony do wspólnej kąpieli, bo często chodziłem na basen, ale tu rozpiętość wieku od dwudziestoparolatków, do panów pod sześćdziesiątkę, powodowała u nich skrępowanie(takie przynajmniej odniosłem wrażenie). Wiadomo, że ciało młodego mężczyzny w porównaniu z dojrzałym, spracowanym starszym panem, wygląda o wiele lepiej, ale to młodzi krępowali się swojej nagości. Odwracali się do ściany, z reguły zajmowali narożniki. Kiedy po jakimś czasie, podczas rozmowy, poruszyłem ten intrygujący mnie temat, usłyszałem, że to nie wstydliwość, ale szacunek dla starszych kolegów. Nie drążyłem dalej tego tematu, aby nie być posądzonym o jakieś niezdrowe zainteresowania. Po wyjściu z szatni, wymyci i ogoleni, całą brygadą, jechaliśmy do restauracji VARNA, zlokalizowanej na naszym osiedlu, bo tutaj mieliśmy wykupione bony obiadowe, które opiewały na określoną wartość, ale każdy mógł zamówić sobie dowolne danie z karty. Wartość tego bonu, była na tyle wysoka, że nie trzeba było specjalnie wybierać najtańsze dania. Ponadto, można było łączyć bony, bo nie były one datowane, jedynie nie można było zamienić ich na gotówkę. Z dań, w tej bułgarskiej restauracji, najbardziej mi smakował „rzizek VARNA”, był to schab, panierowany ciastem z tartych surowych ziemniaków, odpowiednio doprawionych. Najlepsze było jednak, chłodne i wyśmienite piwko po obiedzie. Ja oczywiście, nieprzyzwyczajony, do piwa o tak wczesnej porze, wracałem, do hotelu, na małą drzemkę, ale moi koledzy ruszali, „w miasto”, na zakupy. Ponieważ był to 1984 rok, a w Polsce w sklepach była totalna bryndza, więc znakomita część tych zakupów, to były artykuły spożywcze. W tygodniu kupowano artykuły trwałe i owoce cytrusowe a w piątek przed wyjazdem, wędliny i mięso. Ci z nas, którzy jeździli samochodami, za składkową benzynę, zabierali niezmotoryzowanych, więc wszyscy, mieli z reguły po dwie duże, wypełnione do granic możliwości torby podróżne. Jednak ich zawartość, musiała się przynajmniej, z grubsza zgadzać z zadeklarowaną ilością i wartością we wspomnianej wcześniej, książeczce celnej, bo kontrole na granicy były dość szczegółowe, chociaż wyrywkowe. Ja, nowicjusz, nie miałem jeszcze śmiałości, żeby zabrać się z kimś samochodem, a na podróż pociągiem szkoda było czasu, ponadto połączenia nie bardzo pasowały, więc pierwszy weekend, postanowiłem spędzić w Ostrawie. Oprócz mnie, nie został nikt, bo akurat wszyscy, nawet koledzy z okolic Konina i Turoszowa, wyjechali do rodzin. Piątek minął szybko, obiadek, drobne zakupy żywnościowe(pieniądze miałem, bo szef wypłacił mi drobną zaliczkę), potem połaziłem po sklepach, sycąc oczy bogatym zaopatrzeniem, ładnym wystrojem. Zastanawiałem się, kiedy u nas tak będzie i prawdę mówiąc, nie widziałem przyszłości w różowych kolorach. Wieczorem, poszedłem do jedynej znanej mi knajpki, w której jedliśmy obiady, żeby „zabić” czas i napić się piwa. W progu stanąłem zdumiony. To nie była cicha i pustawa restauracja z pory obiadowej, ale pełna ludzi i gwaru, piwiarnia, gdzie z trudem znalazłem wolne miejsce. Przysiadłem się do trzech, młodszych od siebie, mężczyzn, którzy głośno o czymś rozmawiali i zamówiłem cztery piwa. Moja znajomość języka czeskiego, była bardziej niż skromna, więc niczego prawie nie rozumiałem, za wyjątkiem paru słów, które, brzmiały, jak polskie. Kiedy kelner postawił na stole zamówione piwo, przerwali dyskusję i spojrzeli na mnie, po polsku, powiedziałem: „jestem Edmund, z Polski, może napijecie się ze mną piwa?”. Spojrzeli po sobie podejrzliwym wzrokiem, a na sali zapadła nagle cisza. Z jednego ze stolików, łamaną polszczyzną, odezwał się starszy człowiek i zapytał, czego tak naprawdę od nich chcę? Odpowiedziałem, że tylko napić się piwa, a ponieważ nie lubię pić piwa sam, a nie znam tu nikogo, bo niedawno przyjechałem i na dodatek nie znam czeskiego, to postawiłem piwo tym, którzy siedzą ze mną przy stoliku. Podszedł do mnie i powiedział, że wszyscy chętnie napiją się ze mną piwa. Gorączkowo w myśli, przeliczyłem swoje zasoby gotówki i skinąłem na kelnera. Kiedy już rozniesiono piwo dla wszystkich, mój rozmówca zawołał: ”wypijmy za naszego nowego znajomego, nazywa się Edo” W taki sposób, przyjęto mnie do lokalnego towarzystwa. Siedzący, przy stoliku podnieśli kufle i kolejno przedstawili się. Imiona typowo czeskie, Honza, Miro i Stanik. Okazało się, że też pracują w elektrowni „Jan Sverma”, gdzie była nasza brygada. Wieczór minął szybko, wypiłem tyle piwa, że co chwilkę musiałem wędrować do toalety. Rozmawialiśmy, coraz lepiej się rozumiejąc, ja łapałem szybko, czeskie zwroty i słówka, a oni starali się zrozumieć, jak najwięcej z języka polskiego. Było miło, ale koło godziny 23, moi nowi koledzy, odprowadzili mnie pod hotel. Nawet nie wiem, kiedy zasnąłem

środa, 18 lipca 2012

BOHEMIA...Pierwszy dzień pracy

W biurze kierownictwa budowy, zastaję tylko majstra, który nie został uprzedzony o moim przyjeździe. Ale przyjmuje mnie informując, że reszta pracowników już zakończyła pracę. Przeprowadza krótką rozmowę, przyjmuje dokumenty i robi szkolenie wstępne. Po tych formalnościach, zawozi mnie do hotelu pracowniczego. Kierowniczka hotelu, kobieta słusznej postury i wagi dokonuje meldunku, informuje o regulaminie hotelowym, w którym jest mnóstwo zakazów i wskazuje pokój, w którym będę mieszkał. Pokoik niewielki, cztery łóżka, dwie szafy, stolik i cztery krzesła. Hotel, w którym mieszka ok.30 osób, jest pusty, godzina 14.00, cisza, żadnego ruchu. Kierowniczka, uprzedza moje pytanie i po polsku, a właściwie po Śląsku, mówi, że wszyscy poszli na obiad, a potem na zakupy, do miasta. Ponieważ, majster też gdzieś zniknął, rozpakowałem swoje rzeczy. Na stole, zgodnie z radą moich pracowników, postawiłem butelkę wódki, w ogólnodostępnej łazience, wziąłem prysznic i zmęczony, położyłem się na łóżku. Szybko zmogła mnie drzemka. Zbudziły mnie liczne głosy, osób w pokoju. Wstałem z łóżka, nie za bardzo wiedząc, jak się zachować. Ale natychmiast podszedł do mnie wysoki, przystojny mężczyzna, wyciągnął rękę i z uśmiechem, powiedział: Jestem brygadzistą, Zdzichu. A o Tobie wiemy tylko, że jesteś swój chłopak, o czym świadczy butelka na stole. Powiedz coś o sobie. Po krótkiej prezentacji, w której zataiłem swoje wyższe wykształcenie, poznałem resztę załogi. Muszę przyznać, że koledzy, okazali się sympatyczni „na pierwszy rzut oka”. Do późnego wieczora, rozmawialiśmy przy niewielkiej ilości alkoholu, czego osobiście pilnował brygadzista. Dowiedziałem się wszystkiego o budowie, kierownictwie budowy i hotelu, o stosunkach z czeskimi kolegami w pracy, o tym, co warto, a co wręcz trzeba kupować do domu, „żeby wyjść na swoje”. Okazało się, że pracujemy od 5.00 do 14.00, nadrabiając codziennie godzinę, po to, aby w piątek, już o 10.00, zakończyć pracę. Ci, którzy mieli blisko, do 200 km, jechali do domu, pozostali robili zakupy, wyjeżdżali na zwiedzanie okolic, bądź, po prostu odpoczywali. W Ostrawie, jest, co najmniej kilka, pięknych otwartych kąpielisk, z bogatą infrastrukturą, rozwiniętą gastronomią, gdzie za niewielkie pieniądze, można coś zjeść i wypić kufelek dobrego, schłodzonego czeskiego piwa, którego wybór, nas Polaków, przyprawiał o zawrót głowy (przypominam, był to 1984 rok).Wszędzie można dojechać tramwajem lub autobusem, bo komunikacja miejska, w tym ogromnym obszarowo mieście, jest zorganizowana, prawie doskonale, (chociaż potem poznałem, skrajnie odmienne opinie miejscowych). Po tym dniu, pełnym wrażeń i emocji, poranna pobudka o 4.00, była wyjątkowo przykra. Z czasem nauczyłem się inaczej, planować poranny czas, aby zaoszczędzić cenne 30 minut dłuższego spania. Rano tylko mycie zębów, twarzy i rąk, potrzeby fizjologiczne i do autobusu, a golenie po zakończeniu pracy, gdzie jest czas na solidną kąpiel i resztę toalety. Tak, więc rozpocząłem swój pierwszy dzień pracy, w charakterze montera. Zostałem przeszkolony w zakresie BHP, zaznajomiono mnie ze służbową strukturą, regulaminem pracy, o moich obowiązkach i uprawnieniach, o przepisach celnych, otrzymałem bony obiadowe do restauracji oraz ubranie robocze, sprzęt ochrony osobistej oraz szafkę ubraniową z kłódką. Na odprawie, zostaję przydzielony do pracy razem z Jasiem i Władkiem. Są to doświadczeni w fachu, monterzy z uprawnieniami spawalniczymi elektrycznymi, gazowymi, do obsługi wciągarek i wieloma innymi, niezbędnymi w tym zawodzie. Czuję się, przy nich jak uczeń, co jest całkowicie zgodne z prawdą, bo, przecież w tym zakresie nic, nigdy nie robiłem. Ale szybko się uczę i mam nadzieję, że nie narobię sobie wstydu. Tymczasem, wchodzimy do kotłowni, na poziom obsługowy. Wszystko, jest tu dla mnie nowe. Na początek mam wymienić butle tlenowe. Wózek z butlami jest na poziomie obsługowym, a magazyn gazów technicznych jakieś cztery metry niżej, na poziomie gruntu. Zastanawiam się, co zrobić, ale Jasiek zarzuca sobie butlę na ramię i mówi: „ bierz drugą i idziemy”. Przy pomocy Władka, robię to samo i ostrożnie schodzimy schodami. Ciężar nie jest taki wielki, ale zastanawiam się, jak poradzę sobie, z pełną butlą, która jest kilkukrotnie cięższa. W magazynie, dokonujemy wymiany butli, zapalamy papierosa z magazynierem, oczywiście na zewnątrz magazynu i chwilkę rozmawiamy. On, po czesku, my po polsku, ale rozumiemy się doskonale. A mnie wciąż, dręczy pytanie, jak poradzić sobie z pełną butlą. Po chwili, Jasiek mówi: ”no dobra, idziemy”, łapię, więc butlę, z zamiarem zarzucenia jej na ramię, a oni w śmiech. Okazuje się, że czekali na to, co ja zrobię. Pouczyli mnie, że pełne butle są za ciężkie, dl a jednego, więc nosi się je w dwójkę. Mimo tego, ciężar butli był duży i dał mi się mocno we znaki. Przecież do tej pory, nie dźwigałem takich ciężarów. Tego dnia, jeszcze niejeden raz, ręcznie przenosiłem różne ciężkie narzędzia czy materiały. Dlatego przerwa śniadaniowa, była darem niebios. Koledzy zaprowadzili mnie do zakładowego sklepiku, gdzie młoda i ładna Zdenka, podawała gorące parówki z musztardą i „rohlikiem”, czyli prostym rogalikiem z mąki kukurydzianej. Smaczne i posilne śniadanie, a potem herbatka w pomieszczeniu socjalnym i jednocześnie magazynku podręcznym. Błogość po jedzeniu i krótka drzemka, szybko regenerowała siły. Po przerwie śniadaniowej, Władek, drugi z naszej trójki, pyta się czy gram na gitarze? Zgodnie z prawdą, odpowiadam, że trochę brzdąkam sobie do śpiewania, to masz okazję poćwiczyć, bierz gitarę, mówi do mnie. Trochę zażenowany, rozglądam się dookoła, za tą gitarą, a brygada zwija się ze śmiechu. Okazuje się, że „gitara”, to szlifierka kątowa, kształtem przypominająca trochę ten instrument. Myślę, że każde środowisko, w podobny sposób żartuje sobie z nowicjuszy, najważniejsze, to się nie obrażać i śmiać się z innymi z udanego żartu. Tak minął pierwszy dzień pracy.

wtorek, 3 lipca 2012

BOHEMIA- przygoda zawodowa

Siedzę w pociągu, który wiezie mnie do pracy w Czechosłowacji. Jest lipiec 1984 roku, piękna, słoneczna, wręcz upalna pogoda, za oknami wagonu kolejowego, migają łany dojrzewających zbóż, a ja zamiast się cieszyć, z nadarzającej się okazji, zarobienia kilkakrotnie większych pieniędzy, od tego, co zarabiałem w kraju, rozmyślam z niepokojem o tym, co mnie czeka. Celem podróży jest Ostrawa, duża aglomeracja miejska w północnej Czechosłowacji. Dawno temu, byłem w Ostrawie, pamiętam, (były to lata sześćdziesiąte), że to duże miasto, wtedy dobrze zaopatrzone, pełne sklepów z artykułami niedostępnymi u nas. Ale nie to budzi moje obawy. Jadę do pracy, jako ślusarz-monter, przy remontach kotłów i urządzeń energetycznych, delegowany na kontrakt eksportowy przez firmę, w której pracuje moja żona. A ja jestem inżynierem-mechanikiem, który pracował, raczej przy organizacji i zarządzaniu zespołami takich fachowców, a nie pracując bezpośrednio, przysłowiowym młotkiem i kluczem. W swoim życiu zawodowym, pracowałem na stanowisku Głównego Mechanika, Dyrektora ds. technicznych w dużych przedsiębiorstwach. Byłem wykładowcą na kursach BHP, wszystkich stopni, a teraz zobaczę ile z tej teorii, da się zastosować w praktyce. Takich, paradoksalnych przypadków, jest teraz sporo, gdyż zarobki na budowach eksportowych, są kilkakrotnie wyższe, od tych, jakie obowiązują w kraju. Jedynie pociesza mnie fakt, że nikt mnie nie zna, i będę miał czas, na spokojne przygotowanie kolegów, na taką informację. Tymczasem, pociąg dojeżdża do stacji końcowej. Jeszcze tylko, kilometrowy spacer z bagażem, do przejścia granicznego. W kilkunastu osobowej grupie ludzi, którzy jak ja, udają się do pracy, znajduję starszego mężczyznę, który też jedzie do Ostrawy. Na granicy żołnierze WOP, sprawnie sprawdzają wkładki paszportowe( to taka PRL-owska namiastka paszportu do Krajów Demokracji Ludowej, tzw.”demoludów”), a służba celna, dokładnie grzebie w bagażach, czy nie wywozimy czegoś z kraju, w którym na półkach sklepowych, króluje ocet ( po czasie, przekonałem się, że jednak jest, czym, handlować z Czechami).Na ryneczku, sennego przygranicznego miasteczka Bohumin, wsiadamy do autobusu i po niecałej półgodzinie, dojeżdżamy do Ostrawy. Mój znajomy z podróży, nie za bardzo wie, gdzie jest elektrownia, na której terenie, moja firma prowadzi roboty remontowe, ale pokazuje kierunek, do najbliższego przystanku tramwajowego. No cóż, pomimo tego, że moja znajomość języka czeskiego, ogranicza się do kilku zwrotów grzecznościowych, zaczerpniętych z „Rozmówek polsko-czeskich”, próbuję pytać o drogę, stojących na przystanku. Okazuje się, że ludzie mnie rozumieją(przecież, to pogranicze), w miarę dokładnie, tłumaczą jak dojechać i gdzie kupić bilety. Pierwsze zaskoczenie, (których, w tym kraju, przeżyję, niemało), to bilety tramwajowe, odrywasz sobie sam, z rolki, a pieniądze wrzucasz do skarbonki. Nie ma żadnego automatu, ani innego urządzenia kontrolującego, tylko współpasażerowie, życzliwie instruują, jak kupić bilet. Tramwaj jedzie przez śródmieście do dzielnicy Marianske Hory. Tutaj okazuje się, że do elektrowni trzeba dojechać autobusem, bo to spory kawałek drogi. Podczas jazdy, rzucają się w oczy, wszech obecne, pięcioramienne gwiazdy oraz wielkie napisy zapewniające, że „po wsze czasy, ze Związkiem Socjalistycznych Republik Radzieckich”. Śródmieście, typowe dla przemysłowych miast, zakurzone i zadymione, w końcu Ostrawa, to takie nasze Katowice i gdyby nie napisy na sklepach, z języku czeskim, to można by pomyśleć, że jestem w Zabrzu albo innym śląskim mieście. Dopiero po czasie, kiedy poznałem geografię tego miasta, widać różnice. Dojeżdżam w końcu, pod bramę elektrowni.

środa, 20 czerwca 2012

Najskuteczniejsza i najprostsza metoda odchudzania ______________________________________________________________________________ www.eioba.pl/files/articles_thumbs/thumb_103313.jpg Naukowcy już kilkanaście lat temu odkryli, że spanie nago nocą jest jedną z najlepszych form aktywnego spalania zbędnych kalorii, którymi zgrzeszyłaś w trakcie dnia. ______________________________________________________________________________ Ponieważ Twoje ciało zmuszone jest wtedy podjąć aktywny - choć pozostający poza Twoją świadomością - wysiłek, aby utrzymać stałą ciepłotę ciała. A przez to Twój organizm musi spalić www.eioba.org/files/user500/sleeping.jpgwięcej energii niż... podczas kilkunastominutowego joggingu. Zresztą, zauważ. Kiedy śpisz w pidżamie, koszuli nocnej, czy nawet w koszulce i majtkach, kiedy przykryjesz się kołdrą, albo potem odkryjesz się, musi minąć dłuższa chwila, zanim poczujesz znaczącą różnicę w ciepłocie. Ma tu miejsce pewna bezwładność. Schłodzić musi się nie tylko Twoja skóra, ale także - wcześniej - Twoje okrycie. Kiedy śpisz nago, czujesz całą skórą każdy powiew, odkrycie choćby fragmentu skóry. Całe Twoje ciało jest jak jeden czuły termometr. Dlatego - śpij nago, kiedy tylko możesz. To niewiarygodne, że tak niewiele kobiet stosuje ten prosty i nie wymagający żadnego wysiłku zabieg odchudzający! Spanie nago ma zresztą także inne dobroczynne skutki, które warto wziąć pod uwagę. Oswaja Cię z własnym ciałem. Zdziwiona? Wiele kobiet nie akceptuje swojego ciała. W grę wchodzą różnego rodzaju kompleksy. Skazy. Prawdziwe lub wyobrażone. Niektóre kobiety nie lubią patrzeć na siebie bez ubrania. Choć często są to - obiektywnie rzecz biorąc - atrakcyjne kobiety. Zawsze coś na siebie narzucają. Koszulkę. Szlafrok. Cokolwiek. Śpiąc nago, zaczynasz przyzwyczajać się do swojego ciała. I niezależnie, jak dziwnie to brzmi, pozwala Ci to w większym stopniu zaakceptować siebie samą. Po prostu przyzwyczajenie zwiększa akceptację. I jeszcze jedno. Dr Bissoon, propagator mezoterapii, także zaleca paniom spanie nago jako formę... walki z cellulitem, "pomarańczową skórką", tym prawdziwym utrapieniem wielu kobiet. Dlaczego? Obcisła bielizna, gumki majtek, powodują utrudnienia w cyrkulacji systemu limfatycznego, zaburzając usuwanie toksyn i produktów przemiany materii. Jeśli weźmiesz pod uwagę, że cały proces jest szczególnie intensywny w nocy, jasne się staje, dlaczego tak prosta rzecz jak spanie nago, przeciwdziała powstawaniu cellulitu i łagodzi jego objawy. A poza tym, spanie nago może być całkiem przyjemne. To jak powrót do natury. Sprawdź dobroczynne działanie spania bez ubrania. Kto wie, może już nigdy więcej nie włożysz koszuli nocnej? Autor: Marsen s.c. Źródło: http://www.marsen... . Przedruk dokonany za zgodą autora. Autor: Marsen s.c. Odnośnik do oryginalnej publikacji: http://www.marsen.....)ca9.htm Licencja: Wszelkie prawa zastrzeżone

czwartek, 14 czerwca 2012

INŻYNIER a potem sklepikarz


Czas, powszechności wykształcenia wyższego, miał dopiero nastąpić, ale już czuło się, że matura to za mało. Stało się normą, stwarzanie przez zakłady pracy, dogodnych warunków do studiowania wieczorowego i zaocznego. Wcześniejsze opuszczanie zakładów pracy, aby zdążyć na zajęcia, dodatkowe urlopy płatne, na czas sesji egzaminacyjnej. Tylko ktoś wyjątkowo leniwy, albo wprost głupi, nie skorzystałby z takich udogodnień. Tym sposobem, wielu zdolnych, doświadczonych zawodowo fachowców ze średnim wykształceniem, uzupełniło wiedzę teoretyczną, zasilając szeregi kadry kierowniczej, projektanckiej a często również dydaktycznej i naukowej.
Ja początkowo, nie czułem potrzeby studiowania, systemem wieczorowym, ale mając do wyboru służbę wojskową albo studia, wybrałem oczywiście studia.
Po dwu latach pracy, /o czym piszę w innym miejscu/, znowu mój czas wypełnił się całkowicie. Wracałem po zajęciach na uczelni, /wliczając w to dojazd pociągiem/około godziny 21.00, totalnie zmęczony, niestety trzeba było jeszcze przeglądnąć notatki, często zrobić pracę kontrolną, więc czasu na sen, było stanowczo za mało. Mimo takiego zmęczenia, czas studiowania wieczorowego, wspominam z sentymentem. Zajęcia, prace kontrolne, kolokwia i egzaminy /zdarzało się niezliczone/, żarty z kolegami, podczas przerw, gra w karty w pociągu, w czasie powrotu do domu, żeby się odprężyć i nie zasnąć. Można powiedzieć żartem, że tak mi się podobało to studiowanie, że zamiast czterech lat, wyszło sześć, ale to wszystko przez mój niepokorny charakter i nieopanowany język, podpadłem wykładowcy z chemii i po siódmej niezliczonej poprawce egzaminu, zmuszony byłem powtarzać pierwszy rok, a trzeci rok repetowałem z powodu niepotrzebnie urażonej ambicji i obrażeniu się na wykładowcę. Nie zgłosiłem się na kolejne egzaminy i po nieobecności na egzaminie komisyjnym, zostałem wezwany przez Dziekana Wydziału Mechanicznego, na wyjaśniającą rozmowę. W tej trójstronnej rozmowie, wyjaśniliśmy sobie z wykładowcą, wzajemne pretensje, ale nie dało się cofnąć faktów i rok został stracony/ korzyścią był udzielony mi urlop „dziekański’, zaliczający wszystkie zdane egzaminy, przez co uczęszczałem tylko na kilka przedmiotów/. Lata studiów w systemie wieczorowym, diametralnie różniły się od studiów dziennych, ale nie wymaganiami, czy też przerabianym materiałem, ale tym, co w byciu studentem jest najmilsze. Wolność bywanie w klubach studenckich, rajdy z przyjaciółmi, juwenalia i wiele innych przyjemnych rzeczy. To wszystko nas omijało, z prostej przyczyny, pracowaliśmy a wielu z nas miało rodziny, żony, bardzo często dzieci. Gdyby nie wspaniała opiekunka naszej córki, to niemożliwe było by moje studiowanie i uzupełnianie średniego wykształcenia przez moją żonę. Ale po latach, nie pamięta się tych wszystkich trudności, a tylko to, co było piękne, czyli młodość.
Po sześciu latach i obronie pracy dyplomowej, zostałem inżynierem.

 Teraz żałuję, że nie podjąłem z marszu studiów magisterskich, ale wtedy byłem zmęczony, i uważałem to za niepotrzebny wysiłek.
Oczywiście, to nie był koniec nauki, bo cały czas musiałem doszkalać się na różnego rodzaju kursach, podnoszących kwalifikacje, ale to normalka, w każdym czasie. Kiedyś czytając w prasie, o życiu ludzi w tym „raju demokracji i dobrobytu”, jakim jawiły się wielu Polakom Stany Zjednoczone Ameryki Północnej, natrafiłem na stwierdzenie, że przeciętny Amerykanin, zmienia zawód, kilka razy w ciągu życia zawodowego. Trudno było mi to zrozumieć, bo przecież u nas, ludzie pracowali w wyuczonym zawodzie, a bardzo często, też w jednym miejscu pracy od początku do emerytury. Dzisiaj z perspektywy czasu i przykrych doświadczeniach własnych oraz obserwacji życia, zrozumiałem to aż nadto dobrze. Wskutek transformacji ustrojowej, a co za tym idzie drastycznych zmian w gospodarce narodowej oraz perturbacji zdrowotnych/, o czym piszę w innym blogu „mojawojnazrakiemkrtani.blogspot.com/, znalazłem się w sytuacji bezrobotnego. Nikt, kto tego nie przeżył osobiście, nie zrozumie goryczy i upokorzenia, jakie wiąże się z szukaniem pracy, i ciągłymi zapewnieniami ze strony potencjalnych pracodawców: „..Dziękujemy, zadzwonimy do Pana…”. Po bezskutecznych poszukiwaniach pracy, kupiliśmy z żoną mały / ok.20 m2 powierzchni/ drewniany kiosk i otworzyliśmy sklepik spożywczy. I w ten sposób zostałem „prywaciarzem”, jak wówczas mawiano. Ponownie musiałem szybko i skutecznie, wyedukować się na handlowca, ekspedienta. Przewertowałem niezliczone ilości przepisów, aktów prawnych, przegadałem wiele godzin ze znajomymi, którzy byli biegli w tej materii, zanim dotarło do mnie, jak obszerna jest to wiedza. Nabrałem szacunku, do całej grupy zawodowej ludzi, wykonujących ten zawód i już nigdy nie pozwoliłem sobie, ani innym, powiedzieć pogardliwie: „sklepikarz”. W ten sposób, ciągle się doszkalając, przez 18 lat wykonywałem zawód: biznesmen w branży handel spożywczy. Robiłem to, co w najgorszych snach, nigdy mi się nie przyśniło, stałem po tamtej stronie lady, i wiecie, podobało mi się…………….

Edukacja


EDUKACJA

Z pozycji dojrzałego człowieka, widzę jak wielką loterią i odpowiedzialnością, jest podjęcie właściwej decyzji dotyczącej nauki dziecka i zaplanowania jego przyszłości. Muszę z przykrością stwierdzić, że nie ma żadnej „złotej” rady w tej materii. Rodzice, kierując się dobrem swojej pociechy, nie biorą pod uwagę tego, co chciałoby dziecko, /bo przecież my wiemy lepiej/, z drugiej strony, pozwolenie dziecku, na swobodny wybór przyszłego zawodu, też nie rozwiązuje tego problemu, bo i tak, możemy kiedyś usłyszeć:, „dlaczego, na to pozwoliliście”.
Ja, jako 14-latek, /bo wtedy nauka w szkole podstawowej, trwała 7 lat/, postawiłem swoich rodziców, przed tym trudnym wyborem. Tatuś, widział we mnie elektryka, obserwując moje ciągotki politechniczne, odziedziczone po dziadku, Mamusia optowała za Liceum Ogólnokształcącym, opierając się na opinii mojej polonistki i własnych obserwacjach. Miałem zdolności łatwego przyswajania wiedzy i to bardziej humanistycznej, dużo czytałem, pisałem bez problemu dobre wypracowania. Łatwo uczyłem się wierszy, byłem na kilku konkursach recytatorskich, gdzie osiągałem dobre wyniki. Ale ja odrzuciłem Liceum na wstępie, zakładając, że muszę zdobyć zawód, aby się jak najszybciej usamodzielnić. Tą nie najmądrzejszą decyzją totalnie zaskoczyłem swoich nauczycieli i rodziców. A w szczególności Tatusia, bo złożyłem dokumenty do Technikum Stoczni Rzecznych /późniejsze Technikum Żeglugi Śródlądowej/ w Koźlu/obecnie Kędzierzynie-Koźlu/ zamiast do Technikum Elektrycznego. Czas zweryfikował ten wybór, o wiele za późno. Ale wtedy po zdanym „śpiewająco” egzaminie wstępnym, byłem najszczęśliwszym na świecie….W dużej grupie dzieci, przystępujących do egzaminu wstępnego, byli absolwenci renomowanych szkół z Warszawy, Krakowa i Wrocławia, którzy z dumą nosili w klapach swoich marynarek, złote odznaki „Wzorowego Ucznia”. Moja małomiasteczkowa szkoła, nie stosowała takich wyróżnień, ale za to dała solidną wiedzę, która umożliwiła mi, dostanie się do tej szkoły. I tak zostałem „kanalarzem”, bo taki przydomek nosili uczniowie tej szkoły.

„KANALARZ”

Do tej pory nie wiem, dlaczego tak uparłem się, aby dostać się właśnie do tej szkoły, bo oprócz nazwy i specyfiki zawodu/ jedyna taka w Polsce/, nic jej specjalnie nie wyróżniało. Końcem lat pięćdziesiątych, były już w kraju szkoły średnie, na wysokim poziomie nauczania/ skończenie, których, od razu nobilitowało/, mieszczące się w porządnie wyremontowanych budynkach, miały dobrze wyposażone sale lekcyjne, pracownie i warsztaty techniczne. Moja szkoła była po prostu uboga, ale umiłowanie wody, / o czym już wspominałem/, skojarzone z nazwą szkoły, było tym decydującym imperatywem. Wówczas, wybór okazał się trafny, bo szkoła miała swój niepowtarzalny charakter i specyficzny klimat. Była to wtedy szkoła dla młodzieży męskiej, /chociaż do 1964 roku, zanotowano trzy absolwentki szkoły/, pochodzącej ze wszystkich zakątków kraju. W klasach, szczególnie pierwszych, było duże zróżnicowanie wiekowe i środowiskowe. Różnica wieku sięgała nawet 4 lat. Byli wśród nas weterani, którzy poznali kilka szkół w Polsce, a nasza była kolejnym przystankiem, ale trzon, stanowili „równolatkowie”. Większość z nas, była skoszarowana w internacie, zlokalizowanym w zabytkowym 3-piętrowym budynku, o pięknej stylowej elewacji. Nas, pierwszoroczniaków, umieszczono na III piętrze, , w pokojach o wysokości 3,5m, 4-ro,6-cio i 8-mio osobowych, z metalowymi, piętrowymi łóżkami. Wielkie, nieszczelne okna, piece kaflowe na węgiel, który trzeba było samemu przynieść z piwnicy i drewniana podłoga, skrzypiąca przy każdym kroku. Na korytarzu, była nasączona czarną substancją/mieszaniną terpentyny z jakimś środkiem dezynfekującym, wydającą niemiłą woń/.Na każdego mieszkańca pokoju, przypadała jedna półka w szafie odzieżowej i miejsce na jeden wieszak ubraniowy. Łazienki były typu wojskowego, czyli metalowe koryta przez cała długość pomieszczenia, nad korytami biegła rura z wodą i kilka kranów po obu stronach koryta. Woda oczywiście zimna, /bo na III piętro, ciepła woda nie dochodziła/, kąpiel w ciepłej wodzie, była w zbiorowej łaźni, raz w tygodniu. Miejsca do codziennej toalety, było stanowczo za mało, jak na taką ilość mieszkańców, ale nikt nie chodził brudny i niedomyty, bo tego i porządku w pokojach, pilnowali starsi koledzy, wyznaczeni przez wychowawców, na opiekunów pięter. Byli to przerośnięci uczniowie, o „zdolnościach” najgorszych kaprali w wojsku. Dlatego często w pokojach, podczas kontroli porządków, był tzw. „lotnik”, czyli rozrzucanie po całym pokoju, pościeli z łóżek i zawartości szaf i szafek. Podczas wieczornej kontroli czystości nóg, upatrzony delikwent /często byłem to ja/, biegał boso do łazienki, myć stopy, po powrocie stopy były czarne od wspomnianej podłogi, więc robił 10 karnych przysiadów i biegł z powrotem do łazienki. Ta ‘zabawa” trwała tak długo, aż umęczony delikwent, nie owinął sobie przy powrocie nóg ręcznikiem, potem gaszono światło na piętrze i lulu.
Pobudka, o świcie, była bardzo głośna, pełna wrzasków i trzaskania drzwiami.
Dantejskie sceny w toaletach i łazienkach, bo na wszystko było mało miejsca i czasu. Warunkiem wejścia na stołówkę i szybkiego zjedzenia śniadania, była 100% obecność klasy na zbiórce przed stołówką, dlatego aby nie „podpaść” kolegom, toaleta poranna była z reguły pobieżna, przekładana na czas po śniadaniu. Wielu „czyścioszków” wraz ze mną wstawało pół godziny przed dzwonkiem porannej pobudki, po to, aby mieć czas na spokojne skorzystanie z WC i toaletę poranną, bez potrzeby „walki o miejsce i wodę”. Ponadto, przy małym rozbiorze wody na niższych piętrach, mieliśmy luksus umycia się w lekko ciepłej.
Aby opanować temperamenty, tych dorastających / a często dorosłych/ chłopców, wprowadzono w szkole i internacie, dyscyplinę na wzór wojskowej.
Kadra pedagogiczna, w znakomitej większości męska, /często z przeszłością wojskową/, radziła sobie, całkiem dobrze z utrzymywaniem spokoju i porządku, chociaż nie sposób było wszystko idealnie opanować, i dochodziło do bójek na przerwach. Pamiętam taką śmieszną bójkę, gdzie najwyższy i dorosły chłopak, mierzący ok.180cm, bił się z trzema najniższymi chłopakami /150cm+ coś tam/, oni stali na ławce szkolnej/żeby zniwelować różnicę wzrostu/ i okładali się wzajemnie, a cała reszta klasy pokładała się ze śmiechu, chociaż z porozbijanych nosów kapała krew. Wśród tej trójki, był późniejszy mistrz Polski w boksie, wagi lekkopółśredniej.
Początek mojej życiowej „edukacji”, to przede wszystkim konieczność asymilacji z tym nowym dla mnie środowiskiem. Byłem w tym czasie chłopcem wątłym, /w co naprawdę trudno teraz uwierzyć/, niskiego wzrostu i nieśmiałym, ale zadziornym, przez co byłem doskonałym celem drwin z mojego dobrego wychowania, kulturalnego /bez przekleństw/ i literackiego wysławiania się.
W celu swoistej „resocjalizacji”, grzecznego chłopczyka nauczono palenia papierosów i picia wina. Ta „nauka”, z początku była dla mnie bardzo przykra. Wymiotowałem i odchorowywałem te lekcje, ale moi koledzy byli konsekwentni i nie pozwalali mi przestawać tych praktyk. Z czasem przywykłem do tych nałogów i zostałem zaakceptowany przez środowisko, ponadto byłem bardzo „użyteczny”, gdyż sumiennie odrabiałem zadania domowe, więc, było, od kogo odpisywać. Te doświadczenia życiowe, wyrobiły we mnie umiejętność współżycia w grupie, ukrywania swojej delikatnej części osobowości i nieśmiałości, przez co stałem się odporny na twarde życie w internacie. Ten czas wspominam z wielkim sentymentem, bo był to okres kształtujący charakter /no, może za wyjątkiem tych nałogów/, zawierania przyjaźni/ niektóre przetrwały do dzisiaj/ i umiejętność wartościowania postępowania i zachowań w życiu.
Oczywiście oprócz nauki, był czas na sport/ pomimo niskiego wzrostu, nieźle radziłem sobie w grze w siatkówkę/, na czytelnictwo, na kontynuację członkowstwa w harcerstwie/ byłem drużynowym zuchów/, co wypełniało bez reszty, skromny „czas wolny od zajęć”.
W tym czasie, miałem też pierwszą „randkę”, ze śliczną Halinką. Pamiętam tę randkę, nie tylko, dlatego że była pierwsza /byłem okropnie przejęty, stremowany, w głowie miałem scenariusz tego, co powiem i co zrobię, krok po kroku, ale dlatego, że koledzy zrobili sobie „przedstawienie” i schowali mi buty. Nic nie było w stanie mnie powstrzymać, ubrałem tenisówki, do wyjściowego ubrania i białej koszuli i poszedłem. Koledzy szli za mną i zaśmiewali się do łez. Halinka była wspaniała, i nic jej to nie przeszkadzało, dlatego randka się udała
Ale moja przygoda z internatem, została na 3 lata przerwana.
Wraz z awansem stanowiskowym i finansowym mojego Tatusia, został przekroczony próg dochodów i cofnięto mi stypendium.
W tej sytuacji Rodzice zdecydowali, że po wakacjach będę dojeżdżał do szkoły.
Do stacji kolejowej rowerem ok. 5 km, a dalej pociągiem ½ godz. Pociąg odjeżdżał o 6.10, w związku, z czym wstawałem o godz.5.00. Jesienią, można było jakoś wytrzymać, ale końcem Listopada i w zimie/ a w tych czasach zimy były śnieżne i mroźne, a z odśnieżaniem, było podobnie jak dzisiaj/ jazda na rowerze, nie należała do przyjemności. Często musiałem się przebierać w domu, u Babuni, gdzie zostawiałem rower, bo byłem całkowicie przemoczony lub oblepiony śniegiem. Po przyjeździe do Koźla, gdzie mieściła się szkoła, wchodziłem po kryjomu, do internatu, gdzie w pokoju kolegów, często „dosypiałem” godzinkę, w ciepłym łóżeczku przyjaciela, który wstał na pobudkę i szykował się do śniadania. Często przynosił mi kubek ciepłej kawy zbożowej z mlekiem, niekiedy kanapkę, wygospodarowaną ze skromnej racji śniadaniowej.
Nauka w szkole nie stanowiła dla mnie większych problemów. Polonistka była bardzo zadowolona ze mnie, chociaż moją piętą „Achillesową”, były biografie sławnych wieszczy i pisarzy. Ale wypracowania i analizy tekstów rekompensowały ten drobny mankament.
Od samego początku nauki, miałem szczęście do wspaniałych nauczycieli matematyki, którzy umiejętnie rozbudzili moje zdolności matematyczne.
W Technikum, nauczycielka wykładała matematykę tak, jakby to była historia albo geografia, ciekawie, przystępnie i obrazowo. Najtrudniejsze zagadnienia, na jej lekcjach, stawały się jasne i zrozumiałe. Nie oznacza to wcale, że wszyscy odbierali ją tak samo jak ja. Przez większość, uważana była za bardzo wymagającą, tzw.”kosę”.
Podczas ostatniego Zjazdu Absolwentów, z okazji 60-lecia powstania szkoły, usłyszałem od młodszych o ponad 15 lat kolegów, że nie potrafiła przekazać istoty zagadnień matematycznych, w sposób przystępny, a skupiała się jedynie na konsekwentnym wymaganiu wiedzy i surowym ocenianiu uczniów, budząc powszechny strach. No cóż, to jest właśnie subiektywna ocena tej samej osoby, przez różnych ludzi.
Ale niech nikt nie myśli, że we wszystkich przedmiotach byłem taki dobry, przedmioty zawodowe, sprawiały mi trudności z różnych powodów.
Albo trudno mi było zrozumieć pewne zagadnienia, albo za gadatliwość podpadłem nauczycielowi, albo jedno i drugie. Kłopoty miałam z mechaniki technicznej/ poprawka na koniec roku/, z rysunku technicznego oraz z wytrzymałości materiałów. Ale w ostateczności poradziłem sobie.
Nigdy nie byłem zbyt pokornym uczniem i z tego powodu miewałem kłopoty. Pamiętam, że jeden z nauczycieli, miał system odpytywania, szybko skojarzyłem to z systemem opisanym w„Szatanie z VII klasy”, i od tej pory nasze stopnie z tego przedmiotu, znacznie się polepszyły, bo każdy wiedział, kiedy będzie pytany. Ale nic nie trwa wiecznie, nauczyciel się zorientował, że coś jest na rzeczy i trochę zmienił zasady swojego systemu. Totalna klapa, szybko wyszło, kto był pomysłodawcą i oczywiście miałem poprawkę z tego przedmiotu.
Przez te 3 lata dojeżdżania do szkoły, praktycznie nie miałem czasu wolnego, poza sobotą i niedzielą, które miały swój ustalony porządek i rytm.
Wczesne wstawanie dojazd i powrót ze szkoły, powodowały, że w domu byłem koło 16.00, potem jeszcze odrabianie lekcji i nauka. Czasem, jeżeli nie było jakiś prac w domu, znalazła się chwilka na obejrzenie telewizji/ a tak, jako nieliczni, mieliśmy telewizor i połowa wsi przychodziła obejrzeć film czy premierę teatru telewizji/ lub przeczytanie jakiejś książki. W międzyczasie, zmieniliśmy miejsce zamieszkania, spowodowane przeniesieniem służbowym Tatusia, ale za to bliżej miałem do szkoły Już nie musiałem jeździć rowerem, tylko pociągiem i miejskim autobusem.
Cza biegnie bardzo szybko, nawet nie dłużył się bardzo, a stanąłem u progu V-klasy. Matura za pasem, zajęcia piątoklasistów były na II zmianę, bo stan osobowy szkoły zwiększył się i odczuwało się dotkliwy brak sal lekcyjnych.
W związku z tym, powróciłem do internatu, aby mieć dostęp do stołów kreślarskich i wspólnej nauki z kolegami. Ten ostatni rok w szkole, był dla mnie równie ważny jak pierwszy. Oprócz nauki, jako już dorosły mężczyzna, wkroczyłem w świat kontaktów z kobietami, nauczyłem się grać w brydża, trochę brzdąkałem na gitarze, akompaniując sobie do śpiewu, chadzałem do kawiarni i na potańcówki do hotelu pielęgniarek, przeżyłem pierwszą, drugą i kolejną miłość….”O roku ów”….byłeś bardzo ważny w moim zaczynającym się dorosłym życiu.
Czas przed maturalny, kurczył się bardzo szybko, zajęcia, projektowanie pracy dyplomowej, konsultacje u nauczycieli –promotorów, powodowały, że MATURA zaskoczyła wszystkich, że to już. Same egzaminy maturalne pisemne a potem ustne i w końcu obrona pracy dyplomowej i egzamin z przedmiotów zawodowych, jako jedno wejście przed oblicze komisji egzaminacyjnej, powodowały życie jak w transie, nie liczyło się nic, tylko matura.
Wyjście, po obronie pracy dyplomowej, było dla znakomitej większości z nas ulgą, odprężeniem i radością, że oto już jestem TECHNIKIEM, co w połowie lat 60-tych, miało naprawdę duże znaczenie i dawało pozycję zawodową. Praca dla ludzi ze średnim zawodowym wykształceniem, była na każdym kroku.

wtorek, 12 czerwca 2012

CHADZIAJ


Moja rodzina/rodzice, dziadkowie i ciocia-siostra Mamusi/ w 1945 roku, przyjechała do Głogówka, małego miasteczka, na południu Opolszczyzny, z bieszczadzkich Ustrzyk Dolnych, wybierając Polskę i polskość, w miejsce konieczności przyjęcia sowieckiego obywatelstwa i życia w komunistycznym Kraju Rad. Skuszeni propagandą powrotu Polski na prastare ziemie polskie, czyli jak wtedy mówiono Ziemie Odzyskane, wybrali Śląsk, w jak najbardziej ogólnym tego słowa znaczeniu. Przed repatriantami, stały do wyboru duże miasta takie jak Wrocław, Katowice i cały Śląsk, Opole, cały szereg miast i miasteczek oraz wsi, prawie wyludnionych przez wojnę. Ci, którzy zostali to ludzie, którzy od dziada-pradziada tu mieszkali, żyli i czuli się Ślązakami. Nie Niemcami, /chociaż doskonale mówili po niemiecku, czasem tylko w tym języku/ i nie Polakami, jak by chcieli niektórzy propagandyści, to byli po prostu Ślązacy. Przez lata musieli lawirować, pomiędzy tymi opcjami narodowościowymi. Ale zawsze byli stąd. Mój Dziadziuś /ze strony Mamusi/zadecydował o miejscu osiedlenia, oczarowany urodą małej stacyjki kolejowej /był kolejarzem prze całe życie zawodowe/, oraz klimatem tego małego miasteczka, które pomimo zniszczeń wojennych, zachowało swoisty urok i czar. Ja oczywiście też przyjechałem, co prawda, jako jeszcze byt niesamodzielny, /bo w wygodnym opakowaniu z mojej Mamusi/. Po dwu miesiącach koczowania, w zbiorowych punktach zakwaterowania PUR/Polskiego Urzędu Repatriacyjnego/, przyszedłem na świat, na terenie fabryki ciastek „Piast”, jako pierwszy polski obywatel, urodzony po wojnie w tym miasteczku. W tym samym czasie
 Rodzice i Dziadkowie, otrzymali samodzielne mieszkania.
Decyzja o osiedleniu w tym miejscu, z czego Dziadziuś zupełnie nie zdawał sobie sprawy, zaważyła na losach naszej rodziny, przypisując nas do społeczności małomiasteczkowej, z której trudno było, przebijać się do szerokiego świata. Ale takie to były czasy, takim był mój ukochany Dziadziuś- kolejarz o szczerym sercu i złotych rękach do wszystkiego. Po nim i po Tatusiu, odziedziczyłem zamiłowania politechniczne.
Moja pamięć sięga czasów, kiedy jako 3-4 latek, beztrosko i szczęśliwie bawiłem się z innymi dziećmi, w ruinach zbombardowanych i spalonych okolicznych domów i we wrakach czołgów, które stały na złomowisku, oraz innych „wspaniałych” miejscach. Na wieść o nich nasi rodzice bledli ze strachu i tłumaczyli nam, jakie to niebezpieczne, przy pomocy ojcowskich pasków od spodni.
W moim miasteczku/tak jak na całym Śląsku/, społeczeństwo dzieliło się na „chadziajów” i „hanysów”, czyli na przyjezdnych ze wschodu i miejscowych.
Pomimo tych niemiłych epitetów, ludzie żyli zgodnie, mozolnie odbudowując to, co zniszczyły działania wojenne. Oczywiście tu i ówdzie /po wypiciu zbytniej ilości alkoholu/ wybuchały konflikty, a wtedy górę brały emocje, z rękoczynami i wypominaniem „szwabom”, kto wygrał wojnę /z perspektywy czasu, wiem, że zwycięzca nie zawsze dobrze na tym wychodzi/.
Ale generalnie, powoli następowała integracja tych dwu, różniących się kulturowo, ale połączonych wspólną wiarą społeczności. Chociaż często modlili się w różnych językach- polskim i niemieckim, to w tych modlitwach, przykazania boskie dotyczyły tego samego. Większość moich rówieśników, mówiła po niemiecku, więc chcąc się porozumieć, musiałem się nauczyć tego języka. Przyszło mi to dość łatwo/ tak oceniali to rodzice/ i dzisiaj z perspektywy czasu żałuję, że nie wykorzystałem tej zdolności i nie doskonaliłem znajomości języka, ale należy pamiętać, że na przełomie lat 40-tych i 50-siątych, był to język wroga i jako taki tępiono go na wszelkie sposoby. Mimo tego śląskie „ołmeczki”, w sklepach liczyły po niemiecku, a między sobą i w większości rodzin, tak rozmawiano/, za co często spotykały ich szykany/. Ten czas, mojego dorastania, poznawania „niemieckości sąsiadów, bo byłem bardzo często, jako kolega ich dzieci, zapraszany do domu na „sznitkę” chleba z „fetem”, albo „szolkę”/kubek/ napoju z łusek kakaowych, takiej namiastki kakao, do dzisiaj wspominam ze smakiem i rozrzewnieniem. Te wizyty w śląskich, ale i niemieckich domach, poznawanie języka, zwyczajów i zachowań, było swoistą szkołą tolerancji i szacunku dla innej kultury i w ogóle inności. A opowiadanie o tym rodzicom, pozwalało zbliżyć się do siebie również osobom starszym, powoli zacierając wzajemną niechęć przyjezdnych i miejscowych. Wiele wody musiało upłynąć w Odrze i mojej Osobłodze, aby obie grupy kulturowe i narodowościowe stworzyły w miarę jednolitą społeczność miejską, chociaż do dzisiaj rysują się na niej pęknięcia. Są one jednak stymulowane bardziej polityką niż innymi czynnikami. Oczywiście nikt nie zapomina o swoich korzeniach, kultywując zwyczaje, chroniąc gwarę i kulturę, ale ostre podziały sprzed 60-ciu lat już się zatarły
Ponieważ dawno temu opuściłem swoje rodzinne strony, przenosząc się z rodzicami, a potem z własną rodziną, w różne miejsca, lądując w końcu w Opolu, to z moją opinią w tym temacie, wiele osób może polemizować.
Wracając do głównego wątku moich wynurzeń, nie mogę pominąć okresu wczesnej edukacji w szkole podstawowej. Czas beztroskiego dzieciństwa minął, dla moich kolegów z podwórka, język polski był w większości całkowicie nieznany/ nie licząc popularnych zwrotów i niektórych niecenzuralnych słów/.Byli ciężko doświadczani przez nauczycieli, którzy nie stosowali wobec nich żadnej taryfy ulgowej. Teraz role się odwróciły, to ja im pomagałem opanować język polski, na tyle, na ile dziecko to potrafiło. Nasze wzajemne relacje w kilku przypadkach zamieniły się w przyjaźń. Z tego czasu pamiętam kilka zdarzeń, które szczególnie utkwiły w mojej pamięci. Będąc „piątkowym” uczniem, w drugiej klasie, w wieku 8-9 lat, w ”nagrodę” przyjęto mnie do szkolnej organizacji pionierów, co wiązało się z pewnym rytuałem. Nie zapomnę, jak ja, mały, bardzo nieśmiały chłopczyk, w białej koszulinie i krótkich spodenkach, stałem na apelu szkolnym, przed uczniami całej szkoły podstawowej i Liceum oraz gronem pedagogicznym/ a było to z 200 osób/, i musiałem publicznie opowiedzieć swój życiorys. Drżącym i łamiącym się głosikiem, mówiłem: „Ja……….., urodziłem się w rodzinie robotniczej, z ojca   , matki     , w dniu      .Proszę zgromadzony tutaj kolektyw szkoły, o przyjęcie mnie w szeregi organizacji Pionierskiej, aby umacniać przyjaźń z bohaterskim narodem Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich…..”, a Kierownik szkoły, zawiązał mi pod szyją czerwoną chustę. Tekst mojego wystąpienia, został oczywiście zredagowany przez nauczyciela. To zdarzenie, zostało prze ze mnie opisane, nie ze względu na jakiekolwiek znaczenie ideowe /jak tego chcieli Ci, którzy je zorganizowali/, ale po to, aby pokazać młodemu pokoleniu, jaka była indoktrynacja dzieci w tamtym czasie. Z tamtego okresu, pamiętam również dzień śmierci Józefa Stalina, przywódcy Z.S.R.R. Z wszechobecnych „kołchoźników”/głośników lokalnego radiowęzła/, płynęła żałobna muzyka, a na organizowanych licznie apelach i masówkach, ludzie płakali…….A ja długo, nie mogłem zrozumieć, dlaczego mój Tatuś i Dziadziuś, siedzieli w domu, przy butelce wódki i mieli doskonałe humory…
Rok 1954, to czas pierwszej fali wyjazdów do Niemiec/RFN/ w ramach łączenia rozdzielonych przez wojnę rodzin. Poznaję gorycz łez rozstania z serdecznymi przyjaciółmi, jesteśmy przekonani, że już nigdy się nie spotkamy. Jak prawdziwe jest powiedzenie: „Nigdy, nie mów nigdy”, przekonaliśmy się po ponad 40-stu latach, po transformacji ustrojowej.

Wskutek zmiany pracy mojego Ojca, na 6 lat zamieszkaliśmy na wsi, pod Głogówkiem, gdzie oprócz małżeństwa nauczycieli i naszej rodziny, pozostali mieszkańcy byli Ślązakami, z dziada, pradziada. Nie była to społeczność jednorodna, bo dzieliły ich korzenie przodków. Byli wśród nich powstańcy śląscy i ich potomkowie, ale również uczestnicy walk z powstańcami, ze strony niemieckiej, byli też weterani II wojny światowej, którzy walczyli w armii niemieckiej.
 Ale, na co dzień, nikt postronny, nie był w stanie, domyślić się jakiejkolwiek różnicy między nimi.
My, jako przyjezdni, narodowości polskiej, zostaliśmy przyjęci do społeczności wiejskiej bez entuzjazmu, ale i bez otwartej niechęci. W dużym stopniu, wpływ na to miała profesja mojego Ojca, który był dobrym elektrykiem, a na zmechanizowanej wsi, bardzo był potrzebny ktoś, kto potrafił naprawić instalację elektryczną lub przezwoić silnik. Ten okres mojego dorastania, w wiejskim-śląskim środowisku, miał największy wpływ na kształtowanie mojego charakteru. To tutaj poznawałem Ślązaków, ludzi o szczerych sercach i otwartych charakterach, którzy byli gotowi zawsze pomóc potrzebującym i podzielić się tym, co mieli, choć czasy lat 50-tych, były ciężkie dla wszystkich. Tutaj uczyłem się gwary śląskiej, zwyczajów ludowych, pracy na roli i w gospodarstwie, bo w czasie wakacji /jak również wtedy, gdy była moja pomoc konieczna/, pomagałem sąsiadom. To tutaj na starorzeczu Osobłogi, uczyłem się łowić ryby i raki, a koledzy nauczyli mnie sztuki pływania, najbardziej radykalną metodą, wrzucając mnie na głęboką wodę. Pomimo tego, że Głogówek, był oddalony o 5km, to właśnie w mieście kończyłem szkołę podstawową, bo na wsi, szkoła była 4-ro klasowa. Do dzisiaj szczycę się tym, że znałem osobiście p.Tomasza CUBERA, znakomitego witrażystę i społecznika lokalnego, a z najstarszym synem /też obecnie znanym mistrzem witrażu/chodziłem do jednej klasy, i byłem częstym gościem w ich domu, bo moi dziadkowie, sąsiadowali z nimi przez płot. Zawsze zachłannie szukam informacji o tych okolicach, bo one są moje. Pomimo tego, że dawno tam nie mieszkam, to czuję wielki sentyment do tych okolic. Ten okres, miał tak silny i zdecydowany wpływ na moje życie i osobowość, że dzisiaj na pytanie, skąd jesteś, odpowiadam bez namysłu ze Śląska Opolskiego, a to, że jestem ślązakiem było i jest dla mnie oczywiste. Chociaż nie ukrywam tego, że w Bieszczadach, czuję się wspaniale, żyje tam cała rodzina, ze strony mojego Ojca i kiedy wyjeżdżam, po skończonym urlopie, to w duszy czuję jakiś smutek. Jednak na Opolszczyźnie jestem u Siebie, tu są groby moich Dziadków, mojej Mamy i innych bliskich. Tutaj jest moja mała Ojczyzna, albo Heimat, jak mówią moi niektórzy przyjaciele. Ale przede wszystkim, jestem POLAKIEM.
I dlatego, bardzo „boli” mnie polityczne rozgrywanie, spraw narodowościowych, szczególnie w okresach, kampanii wyborczych. Czas, który przez ponad 60 lat, zabliźniał „rany” podziałów narodowościowych, po to, aby ludzie żyjący na tej ziemi, nauczyli się współżycia, tolerancji i poszanowania własnej odrębności wynikającej z pochodzenia przodków, zrobił swoje. Dowodem są mieszane małżeństwa, ich dzieci szanujące zwyczaje i kulturę z obu stron. Ale politycy, próbują wskrzeszać” demony” z przeszłości. Sprawy napisów na pomnikach upamiętniających poległych, podczas wojen światowych mieszkańców jakiejś miejscowości, wytykanie komuś Dziadka w Wermachcie, straszenie narodowością śląską, jako ukrytą opcją niemiecką, oraz spory o treść uchwały upamiętniającej powstania śląskie, powodują, że wśród spokojnych ludzi, sąsiadów, budzą się niepotrzebne nikomu emocje. Mam nadzieję, że te działania, nie spowodują nieodwracalnych szkód w procesie integracji społeczności lokalnej.

Kwiecień 2011

Wstęp do pisania





Od dawna, tkwiła we mnie potrzeba spisania pewnych przemyśleń, swojego skromnego życia.
Pod stwierdzeniem skromne rozumiem przeżyty czas który nie zrewolucjonizował świata ,niemniej jednak w pewnych okresach był ciekawy i dawał poczucie spełnienia, w innych dramatyczny bez widoków na pomyślne rozwiązanie. Jednak z jego upływem, wszystkie zdarzenia, bez względu na ich zabarwienie, łagodniały a on toczył się dalej spokojnie. Można by życie przyrównać do rzeki, która z początku płynie spokojnie potem przyspiesza i staje się burzliwa, by po wpłynięciu na równiny, meandrować, szukając miejsc do spokojnego przepływu, a napotykając przeszkody gwałtownie wzbiera w moc, do ich pokonania. To porównanie do wody, odsłania jeden z żywiołów, który był i jest obecny w moim życiu, raz przyjazny, raz wrogi, ale ciągle fascynujący. Obecnie, kiedy jestem w wieku dojrzałym, znowu stanowi dla mnie zagrożenie, ale z zupełnie innej przyczyny, ale o tym potem.