poniedziałek, 22 grudnia 2014

Dalej o nieprzewidywalności życia czyli jak nie można tak jak powinno być, to się lubi tak jak można...

Ponieważ zbliżają się Święta , czas śpiewania kolęd, zostawmy na chwilę wspomnienia zawodowe.
Od "zawsze", byłem blisko muzyki i śpiewu, mówiono nawet że mam doskonałe wyczucie rytmu i niezły głos.
W naszym domu, mój Ojciec grał na skrzypcach od młodości( był ludowym samoukiem), grywał z kolegami na weselach i zabawach ludowych. Oczywiście były to proste utwory ludowe, nigdy nie miał czasu ani okazji nauczenia się gry klasycznej ani nut. Niemniej to wystarczyło aby przy każdej uroczystości rodzinnej, przygrywać do śpiewu a i do tańca, bo tak u nas to wyglądało.
Oczywiście , w szkole podstawowej , w drugiej klasie zapisał mnie na naukę gry  na skrzypcach, bo instrument był w domu. Ja wykręcałem się jak tylko mogłem, ale bez skutku. Ponieważ zupełnie mnie ten instrument nie interesował, jedynym efektem lekcji, były poobijane uszy smyczkiem nauczyciela, w efekcie rodzice zmienili mi instrument na mandolinę( bo Mama trochę grała i też mieliśmy ją w domu), ale i ta nauka poszła w las. Nikt wtedy nie pomyślał, żeby mi szkolić głos w chórze.
Przez długie, szkolne lata śpiewałem na szkolnych akademiach, na kolonijnych ogniskach i oczywiście na rodzinnych uroczystościach. W szkole średniej, koledzy nauczyli mnie kilku akordów na gitarze ( tyle pozostało mi do dzisiaj) co pozwało mi akompaniować sobie do śpiewania kilku piosenek biesiadnych.
W czasie pracy w Zdzieszowicach, wraz z kolegami i Kierownikiem Zakładowego Domu Kultury, założyliśmy zespół muzyczny, który akompaniował trójce solistów( wśród których byłem ja).Zatrudniono zawodowego instruktora, który uczył nas śpiewu i prowadził próby zespołu muzycznego.
Po pół roku intensywnej pracy, wystąpiliśmy z koncertem, przed miejscową publicznością. Występ się spodobał ( była to składanka,skeczy,piosenek i popisy trio harmonijek ustnych), w efekcie otrzymywaliśmy zaproszenia, z wielu dużych domów kultury w kraju, aby uświetnić różnego rodzaje uroczystości. Występy były bezpłatne, zapraszający ponosili jedynie koszty transportu i drobnego posiłku.Ten okres , dający mi dużo satysfakcji( śpiewałem, grałem w trio harmonijek ustnych i współprowadziłem konferansjerkę),trwał ponad dwa lata
Niestety studia wymagały coraz więcej czasu i zostałem zmuszony zawiesić swój udział w pracy zespołu estradowego.
Z tego wspaniałego czasu, pozostało mi obycie ze sceną, umiejętność w miarę poprawnego śpiewania i brak tremy przed publicznymi wystąpieniami. Wtedy wydawało mi się , że to jedynie mała przerwa w tej działalności i zaraz wrócę do tego co lubię, ale życie jak zwykle ma swoje scenariusze.Tamta przygoda ze sceną skończyła się na zawsze.
Choroba, którą przebyłem, zabrała mi to co lubiłem- możliwość śpiewania i pływania w wodzie. Oczywiście próbuję robić i jedno i drugie,ale to tylko.udowadnianie sobie i innym, że nawet bez krtani( z otworem w szyi) można to robić, chociaż to n ie to samo. Ale jak nie można tak jak powinno być, to się lubi tak jak można......

niedziela, 21 grudnia 2014

Życie jest nieprzewidywalne-ciąg dalszy

Praca w tym dziale, okazała się wyzwaniem. Był zorganizowany w specyficzny sposób. Nigdy wcześniej (co zrozumiałe) ale i potem, nie spotkałem się z takim sposobem. Dział zajmował obszerną salę, w której ustawiono 10 par biurek, w dwu równoległych rzędach po pięć na stronie, na czele na podwyższeniu( podobnie jak w szkolnej klasie) stało biurko Kierownika Działu, zza którego bacznie obserwował pracę swoich podwładnych. na trzech ścianach były umieszczone szafy. Każdy pracownik miał swoją szafę z segregatorami zawierającymi akta zamówień urządzeń.Możecie sobie wyobrazić, jaki był harmider, kiedy jednocześnie kilku pracowników rozmawiało przez telefon. Każdy pracownik musiał w każdym momencie wyczerpująco poinformować o stadium zaawansowania, każdego z prowadzonych zamówień, a na jednego pracownika przypadało co najmniej 30 do 50.
Ta praca wymagała , bardzo częstych wyjazdów w delegacje, dzięki czemu poznałem wiele miast Polski. Oczywiście podróżowało się pociągami i autobusami. Często bywało tak, że wyjeżdżając w poniedziałek wracałem w czwartek albo i piątek.
Ale była niesamowita satysfakcja, kiedy sprowadzone w elementach urządzenia dźwignicowe,w czasie montażu, były kompletne, a elementów składowych, było i ponad 100 i więcej.
Dzięki tym podróżom, zawierałem mnóstwo nowych znajomości, niejednokrotnie podtrzymywanych przez lata  (a trzeba pamiętać, że nie było wtedy telefonów komórkowych ani internetu, bo był to rok 1965). Tak pracowałem przez dwa lata, a potem zacząłem studia wieczorowe i mój pracodawca przeniósł mnie do działu realizacji i nadzoru, o była to praca stacjonarna na budowie.
Pozwalało mi to, na udział w codziennych zajęciach na studiach.Był to trudny okres życia.
Pogodzenie pracy, studiowania, oraz obowiązków rodzinnych (bo w międzyczasie ożeniłem się a potem pojawiło się dziecko), wymagało wielkiego wysiłku ( również od mojej żony, uzupełniającej wykształcenie średnie, w systemie zaocznym). Ale daliśmy radę, z pomocą nieocenionej opiekunki naszej córeczki.
W trakcie studiów , dwukrotnie zmieniałem pracę, w poszukiwaniu lepszej płacy.Ale były to czasy , kiedy ze znalezieniem pracy nie było żadnych trudności.W każdym  miejscu pracy zdobywałem nowe doświadczenia, rozszerzałem swój  "warsztat" inżyniera, którym zostałem w 1973 roku.
Kolejny epizod zawodowy, to praca na stanowisku dyrektorskim, ale o tym potem...

czwartek, 18 grudnia 2014

Życie jest nieprzewidywalne

   Sporo czasu minęło, od chwili napisania ostatniego postu. Miało na to wpływ wiele czynników, ale nie o nich chcę pisać.
Swoje wspomnienia, zakończyłem pożegnaniem z żeglowaniem, a raczej pływaniem po Odrze. Zderzenie z inną rzeczywistością, nie było przyjemne. Zacząłem nową pracę, jako stażysta w dziale Inwestycji, rozbudowywanych Zakładów Koksowniczych w Zdzieszowicach.Była to praca ciekawa. Pod nadzorem doświadczonych fachowców, poznawałem dokumentację techniczną, realizowanej budowy oraz konfrontować projekt na papierze z wykonywanymi pracami w terenie. Nauczono mnie "czytania" skomplikowanych rysunków budowlanych i kosztorysów. Zapoznałem z odpowiedzialną i skomplikowaną pracą geodetów, wytyczających w "dziewiczym" terenie, mające powstać projektowane obiekty. Wszytko to było wspaniałe i fascynujące , oprócz pieniędzy które dostawałem co miesiąc. W porównaniu do zarobków z Żeglugi, to nie było nawet 30%. Dobrze , że mieszkałem u rodziców i n ie musiałem martwić się o wikt i opierunek. W tej mojej pracy, były też mniej wspaniałe momenty, kiedy stażystę wysyłano do zakładowego sklepiku po śniadanie lub papierosy, dla Pana Inżyniera. Dzisiaj odbieram to jako lekcję pokory, ale wtedy wszystko się we mnie burzyło.
Rok stażu minął szybko i po zdaniu egzaminu, przed kilkuosobową komisją, czekałem na propozycję pracy. Wymarzyłem sobie, że może trafię do działu realizacji i będę na bieżąco widział jak dzień po dniu "rosną" budowane obiekty.
Ale zostałem skierowany do działu zaopatrzenia i kompletacji dostaw, dzisiaj nazwano by go działem logistyki.Tak życie konfrontuje marzenia z rzeczywistością.

piątek, 6 czerwca 2014

Pożegnanie z Żeglugą...

Moja przygoda z żeglugą po Odrze trwała niecały rok, ale z tego okresu czasu mam bardzo wiele wspomnień i doświadczeń życiowych. Zakończenie sezonu żeglugowego 1964, zastało nas początkiem grudnia w Szczecinie. Zimowisko było wyznaczone na prawym brzegu Odry, w okolicach stoczni rzecznej , na ul.Heyki. Załadowali nam ładownie cukrem w foliowych workach, i przez okres postoju spełnialiśmy rolę magazynu. Ładownie zaplombowano i uszczelniono pokrywy brezentowymi pokrowcami.
Załoga korzystając ze względnie dobrej pogody, robiła drobne remonty, a ja oczywiście z Mechanikiem, w maszynowni rozebraliśmy kolejno silniki i zrobiliśmy generalny przegląd , usuwając drobne usterki i wymieniając uszkodzone części. Ponieważ jak wspominałem wcześniej, byłem drobnej postury, wchodziłem do wnętrza silnika ( z którego wcześniej wymontowaliśmy tłoki i korbowody) i robiłem przegląd panewek wału korbowego, myłem wnętrze itp. Po tej pracy długo musiałem się myć, żeby doprowadzić się do jakiego takiego porządku, ale zapachu oleju napędowego , długo nie mogłem się pozbyć.
Na zimowisku, zgrupowano ok. 30 barek i zestawów pchanych, teren oświetlono, każda załoga miała wyznaczyć jednego członka, który będzie pełnił rolę stróża na barce, oczywiście padło na mnie, bo miałem tylko 10 dni urlopu za przepracowane dni wolne( niedziele i święta), pozostali pojechali do domu. Nie miałem najszczęśliwszej miny , z takiego obrotu sprawy, ale nie było żadnej dyskusji. Zespół, który pozostał do pilnowania obiektów, to byli z reguły sami młodzi ludzie, albo tacy, którzy z różnych powodów nie mieli po co i do kogo pojechać. Na pierwszej wspólnej kolacji, przy dobrym jedzonku i piciu, ustaliliśmy grafik dyżurów nocnych, oraz kto pojedzie na Święta do domu na 5 dni, a kto na Sylwestra i Nowy Rok. Podczas gdy pozostali zajmą się opieką nad ich obiektami, oczywiście było to nieformalne, ale nawet podczas teoretycznej kontroli, nieobecność paru osób, zawsze była wytłumaczalna.
23 Grudnia wsiadłem do pociągu i rano w Wigilię byłem w domu w Zdzieszowicach. Radość była wielka, dla wszystkich miałem prezenty, dość drogie, ale moje zarobki mi na to pozwalały. Niestety święta szybko minęły i musiałem wracać do Szczecina. W mojej kajucie na barce było tak zimno, że pomimo zapalenia w piecyku węglowym, rano budziłem się przemarznięty a czasami jak nie wstałem w nocy dołożyć do pieca, to i często głowa przymarzała mi do poduszki.W każdej wolnej chwili chodziłem do centrum i zwiedzałem Szczecin, zawierałem nowe znajomości....Często bardzo miłe i przyjemne, w końcu byłem kawalerem. Początkiem lutego , niespodziewanie przyszło ocieplenie i kra zaczęła spływać. Kolejno załogi zaczęły wracać z urlopów i szykować barki do ponownego sezonu. Nas wysłano w połowie lutego, w rejs  powrotny. Po wyładowaniu cukru, zabraliśmy rudę z portu w Szczecinie i ruszyliśmy w drogę do Gliwic. Płynęło się ciężko, bo kra lodowa jeszcze ciągle płynęła po Odrze, ponadto po zimie szlak nie był do końca przygotowany i można było nieoczekiwanie znaleźć się na mieliźnie. Mijaliśmy po drodze takich pechowców i w skrytości ducha , modliliśmy się aby nas to nie spotkało. Na posterunku granicznym w Kostrzynie, otrzymaliśmy rozkaz od dyspozytora z Żeglugi, żeby przerwać rejs, ze względu na pogorszenie się warunków żeglugowych i nawrót zimy, mieliśmy zacumować w Krośnie Odrzańskim.
Było to sympatyczne , niewielkie miasteczko. Przyszło nam czekać na lepszą pogodę ponad dwa tygodnie, ale mnie czas się nie dłużył, bo zakochałem się w miejscowej dziewczynie. Dni biegły stanowczo  za szybko i kiedy przyszło się żegnać, obustronnym łzom i wzajemnym obietnicom nie było końca....Ale czas szybko leczy takie rany .Pozostały tylko miłe wspomnienia.
Przy okazji kolejnego pobytu w domu, Ojciec przeprowadził ze mną stanowczą i męską rozmowę i przekonał mnie do studiów wieczorowych, a to wiązało się ze zmianą pracy.
Końcem maja, pożegnałem się z kolegami i życiem "kanalarza" i bogatszy o bezcenne doświadczenia życiowe, Rozpocząłem nowy etap w swoim życiu.

środa, 28 maja 2014

Wolna Odra, pięknie to brzmi....

"Wolna Odra", w tym określeniu kryje się wiele znaczeń, ale przede wszystkim , wolność. Wolność od śluzowania, od rygorów czasowych i namiastka żeglowania, oczywiście żeglarze się żachną-"jakie to żeglowanie, kiedy widać brzegi z obu stron", ale dla mnie "kanalarza", to było żeglowanie od jednego znaku do drugiego, przypominające "halsowanie", omijanie mielizn, które mimo że były oznakowane, na rzece ciągle przemieszczały się i łatwo było o nie zahaczyć. Mijaliśmy kolejne miejscowości, Malczyce, Głogów, Nową Sól, Krosno Odrzańskie. Prawie w każdej mijanej miejscowości, były mniejsze lub większe nadbrzeża przeładunkowe, które wybudowano dla potrzeb miejscowych wytwórni, takich jak cegielnie, młyny, składy opału itp., świadczyło to o mądrym wykorzystaniu drogi wodnej  do transportu, w latach 20 i 30 , XX wieku. W czasie , o którym piszę, to wykorzystanie pomału zanikało i ograniczało się do punktów przeładunkowych w Koźlu, Wrocławiu i Szczecinie. Obecnie o wykorzystaniu Odry, w większości się tylko mówi. Tymczasem, moja barka wpłynęła na odcinek graniczny z Niemiecką Republiką Demokratyczną i po lewej stronie mijaliśmy piękne zabudowania Frankfurtu n/Odrą, wkrótce dopłynęliśmy do ujścia Warty, w miejscowości Siekierki, gdzie w czasie II wojny światowej, odbyła się duża bitwa, przy forsowaniu Odry. Rzeka stała się szeroka i mocno porośnięta po obu stronach, stwarzając jeszcze bardziej romantyczny krajobraz. Pomimo tego, że pływanie dozwolone było tylko od 6.00 do 22.00, to wszyscy pływali , na "wolnej Odrze", przez całą dobę, skracając w ten sposób czas, jaki był wyznaczony w rozkazie wyjazdu, tym samym , w miesiącu , który nominalnie miał przykładowo 200 godz. roboczych, wypracowywaliśmy, tych godzin np. 250. Wszystko , po to aby zwiększyć swoje zarobki. W miejscowości Widuchowa, granica skręcała w odnogę ujścia Odry, tzw. Odrę zachodnią, a my płynęliśmy głównym korytem , przez potężne rozlewisko ujścia, do Szczecina, do nadbrzeża elektrowni "Pomorzany", gdzie rozładowaliśmy, przywieziony węgiel. Po rozładunku, przycumowaliśmy przy Wałach Chrobrego, prawie w centrum miasta. Był piękny sierpień, a ja w oczekiwaniu na dalsze rozkazy, zwiedzałem miasto. Szczecin zrobił na mnie wielkie wrażenie, swoją starą zabudową centrum oraz nowymi, powojennymi budynkami, pięknie wkomponowanymi w starą część miasta. Mnóstwo sklepów zaopatrzonych w towary pochodzenia zagranicznego, lokale gastronomiczne nastawione na marynarzy, dziewczyny , jak kolorowe ptaki.... Na mnie, chłopaka z małego miasteczka, robiło to ogromne wrażenie.Niedziela, tłumy spacerowiczów, ciekawie przyglądały się zacumowanym barkom i odpoczywającym załogom. Czasem ciekawa panienka, pomimo sprzeciwu Kapitana, wchodziła na pokład zobaczyć kajuty......
W poniedziałek, przyszedł rozkaz wyjazdu do Świnoujścia, pod załadunek rudy żelaza, wprost ze statku.
Od rana zapełnialiśmy zbiorniki balastowe wodą, aby można było przepłynąć Kanałem królewskim, przez Jezioro Dąbie, a następnie asekurowani , przez holownik, popłynęliśmy. Mieliśmy do przebycia około 80 km, wieczorem , bez przygód dotarliśmy na miejsce. Dla mnie, to była frajda, płynęliśmy po naprawdę wielkiej wodzie, a barki mimo wszystko nie są do końca przystosowane do takiej żeglugi. Wystarczyłby większy podmuch wiatru i mogło być ciężko, ale na szczęście nic się nie stało. Przybiliśmy do burty rudowęglowca, pod szwedzką banderą i zaczął się załadunek. Od szwedzkich marynarzy kupiliśmy, oczywiście po kryjomu, amerykańskie papierosy, kawę, prezerwatywy oraz pończochy i rajstopy damskie. Ceny były bardzo atrakcyjne. Handelek był na burcie od strony wody, podczas gdy przy trapie  stali żołnierze WOP( Wojska Ochrony Pogranicza), oczywiście świadomi tego, ale im też z tego zawsze coś kapnęło...
Po zakończeniu załadunku, połączeni holami z dwoma innymi barkami, ruszyliśmy do Szczecina, ciągnięci przez duży holownik portowy, a potem dalej , już samodzielnie do portu docelowego w Gliwicach...

środa, 21 maja 2014

Płyniemy do Szczecina...

Po wyjściu z portu w Koźlu, miałem tyle pracy , że nie miałem czasu oglądać się dookoła, ale teraz , płynąc od śluzy do śluzy, siedziałem w sterówce i podziwiałem piękno odrzańskiego krajobrazu. Odra, pomimo tego , że jest rzeką uregulowaną, ma pięknie zadrzewione i zarośnięte krzakami brzegi. Wśród tej bujnej roślinności, żyje niezliczona i różnorodna ilość ptactwa. Pomimo tego , że woda w owych czasach( rok 1964) była bardzo zanieczyszczona, to żyło w niej mnóstwo ryb, stanowiących pożywienie dla tego ptactwa. Ponieważ był sierpień , po obu stronach rzeki, na polach pracowały  maszyny i ludzie. Były żniwa, więc ruch był ogromny. Gdyby nie to , że trzeba było co jakiś czas przepływać przez śluzę, co wymagało cumowania, a potem popuszczania cum w miarę jak barka opadała w dół wraz z obniżaniem się poziomu wody w komorze śluzowej( bo przecież płynęliśmy w dół rzeki) można by zachwycać się krajobrazem i popaść w poetycką zadumę .Ale niestety , byłem w pracy, o czym mi nie dawali zapomnieć moi koledzy, ciągle wynajdując mi zajęcia. Do utrzymywania, odpowiedniego dla żeglugi, poziomu wody, służyły zbiorniki retencyjne, a na szlaku jazy, które wraz ze śluzami tworzyły stopnie wodne .Na trasie z Gliwic do Koźla, czyli na Kanale Gliwickim , jest 6 śluz, a różnica poziomów wynosi 37,15 m. Natomiast na skanalizowanym odcinku Odry, od Koźla do Brzegu Dolnego, było wtedy 23 stopnie wodne, o różnicy poziomów łącznie 64,9 m, oraz jeden budowany wówczas w Malczycach.Budowle te , pochodziły z dziewiętnastego wieku i przy obsłudze wymagały sporego wysiłku fizycznego( a załogę stopni wodnych, z reguły stanowili starsi ludzie), dlatego pomagaliśmy im zamykać i otwierać wrota śluzy. Po 10 latach, jako kierownik robót w przedsiębiorstwie hydrotechnicznym, prowadziłem elektryfikację śluz, w celu usprawnienia i ułatwienia pracy na tych obiektach.Historia kołem się toczy, czasami...... Ale tymczasem , po minięciu Opola, Brzegu i Oławy, dopłynęliśmy do Wrocławia. To miasto, "posiekane" jest niezliczoną ilością kanałów, odnóg odrzańskich, starorzeczy i dopływów rzeczek i potoków. Nad tymi ciekami wodnymi , siłą rzeczy są mosty , mostki i kładki.Dlatego Wrocław, często nazywany jest "miastem tysiąca mostów". Szlak żeglowny, przebiega przez prawie całe miasto, pozwala to sycić wzrok urodą tego starego miasta, chociaż wtedy, często widać było jeszcze ruiny budynków, ślady po zakończonej 19 lat temu , II wojnie światowej. Po minięciu Wrocławia i ostatniej śluzy w Brzegu Dolnym, gdzie ulokowane były zakłady Chemiczne "Rokita", wypływało się na wolną , ale uregulowaną Odrę.Wspomniane zakłady "Rokita", tak bardzo zanieczyszczały swoimi ściekami rzekę, że wokół kolektora ściekowego , była gęsta, wydzielająca ostry zapach piana i pływały śnięte ryby, których nawet ptactwo nie chciało zjeść. Ale wtedy , nikogo to nie wzruszało. Załogi , opowiadały między sobą, że kiedyś młody pracownik na barce, zaczerpnął wiadrem wody do spłukania pokładu. Woda oblała mu nogi i mocno poparzyła, jaki mocno stężony musiał to być roztwór.....
Teraz wypłynęliśmy na "wolną Odrę" i zaczęło się żeglowanie od jednej do drugiej stawy, wyznaczającej szlak wodny. A przed nami Szczecin....

poniedziałek, 12 maja 2014

Pierwszy rejs- ciąg dalszy...

Załadunek odbywał się sprawnie, zawartość kolejnych wagonów z węglem, po przechyleniu o jakieś 120 stopni, lądowała w ładowniach barki, a ja z bosmanem, rozgarnialiśmy węgiel pod burty, przy pomocy specyficznych , szerokich i jednocześnie wąskich łopat. Wokoło unosiły się tumany pyłu węglowego, a my z chustkami zawiązanymi na twarzy, wyglądaliśmy jak kowboje, przy pędzeniu bydła . Załadunek trwał około trzech godzin, w tym czasie Kapitan sprawdzał wskaźniki zanurzenia kadłuba, żeby zanurzenie było zgodne ze stanem wód z komunikatu hydrologicznego. Jest to niezbędne, aby spokojnie przepływać wyznaczonym torem wodnym, który jest oznakowany znakami szlakowymi. Ponadto , każdy znak na wskaźniku zanurzenia , po przeliczeniu informował o ilości załadowanych ton . Tonaż ładunku był wpisywany w raport wyjazdu i sprawdzany przez odbiorcę w miejscu docelowym.W czasie , kiedy Kapitan załatwiał dokumenty wyjazdowe, Ja i Bosman zasuwaliśmy "ferdeki"- pokrywy ładowni. Potem spłukiwaliśmy z gardła pył węglowy (przy pomocy kufelka zimnego piwa), a ja brałem do ręki wąż i wodą pod ciśnieniem, myłem cały pokład. Czas przy pracy biegnie szybko, zrobiło się popołudnie, a ja musiałem jeszcze, w maszynowni przygotować wszystko do wypłynięcia( oczywiście , pod czujnym okiem Mechanika). Teraz już spieszyliśmy się, żeby zdążyć dopłynąć do śluzy w Rogowie, bo Kapitan mieszkał w Malni, na prawym brzegu, a Bosman w Rogowie, na lewym brzegu Odry. Obaj  nocowali w domu, a ja z Mechanikiem, zostaliśmy na barce.Na kanale Gliwickim i skanalizowanym odcinku Odry, czyli od Portu w Koźlu do ostatniej wtedy śluzy w Brzegu Dolnym, pływało się do godziny 18.00. Potem śluzy były nieczynne.  Po obu stronach śluz, cumowały barki i zestawy pchane, które nie zdążyły się prześluzować i zmuszone były( albo tak jak my, takie miały założenia),do noclegu. W owych czasach ( przypominam, że był rok 1964), na Odrze był wielki ruch, w obie strony, a na szlaku pracowały cały czas pogłębiarki , które dbały o żeglowność szlaku. Znakomita większość, pracowników załóg pływających, pracujących w firmie "Żegluga na Odrze", wywodziła się z wiosek, po obu stronach rzeki. Wielu miało długoletnie, rodzinne tradycje żeglarskie, sięgające kilku pokoleń wstecz. Przodkowie mojego Kapitana i Bosmana, pływali jeszcze tzw. "samospławem". Barki wtedy nie miały silników, a szyprowie wykorzystywali, naturalny nurt rzeki, płynąc w dół. Natomiast z powrotem sznur pustych barek , ciągnęły w górę rzeki holowniki. Trzeba było nie lada kunsztu żeglarskiego, aby na dzikiej , nie uregulowanej i nie pogłębianej rzece, tak sterować, aby nie osiąść na mieliźnie. Po opuszczeniu barki przez Kapitana i Bosmana, musiałem w maszynowni zrobić porządek, wyczyścić maszyny, przetrzeć do czysta podłogę i przepompować paliwo ze zbiorników burtowych , do roboczego.
Zrobił się wieczór, a ja od rana nic nie jadłem, głodny byłem jak diabli. Akurat myślałem co zjeść, kiedy przyszedł Mechanik i zaprosił mnie na kolację. Powiedział wtedy: " Nie wyobrażaj sobie, że tak będzie zawsze, ale dzisiaj dostałeś nieźle w kość i wiem , że nie miałeś czasu na przygotowanie posiłku. A ja zrobiłem swojego sławnego kurczaka. Musisz go spróbować a przy okazji poznamy się lepiej, przecież mamy razem pracować". Kurczak był pyszny, a nasza integracja potrwała do północy.Staszek, bo tak miał na imię mój Mechanik, miał 45 lat i pochodził z podkieleckiej wsi, podczas naszej biesiady, głownie on mówił i opowiadał. Nie skończył żadnej szkoły( oprócz oczywiście powszechnej- jak sam mówił), skończył kilka kursów, na których zdobył kwalifikacje mechanika uprawniające do obsługi maszyn parowych i silników spalinowych na obiektach pływających. Do wszystkiego doszedł sam i tego samego oczekiwał od swoich asystentów( szczególnie tych po maturze- myślę , że miał kompleks braku wykształcenia), co przejawiało się szukaniem niedoróbek w ich pracy, nawet tam gdzie ich faktycznie nie było. Trudna była z nim początkowo współpraca, ale nauczył mnie bardzo wiele, a o to przecież chodziło.Spało mi się tej pierwszej nocy, bardzo dobrze ale krótko.
Zmęczenie pracą i nocne rozmowy z Mechanikiem- bo tak kazał się do siebie zwracać, zrobiły swoje.
Wcześnie rano, przyszli do pracy Kapitan i Bosman i skoro tylko otworzono, wrota śluzy, ruszyliśmy na szlak.

wtorek, 6 maja 2014

Mój pierwszy rejs barką...

Po krótkich , pomaturalnych wakacjach, stawiłem się do pracy w Przedsiębiorstwie Państwowym "Żegluga na Odrze, w Koźlu Porcie. Złożenie dokumentów, badanie lekarskie w przyzakładowej przychodni zdrowia(były takie , przy każdym większym przedsiębiorstwie), szkolenie BHP, rozmowa z szefem załóg pływających o obowiązkach i dyscyplinie pracy na barce, wystawienie książki żeglarskiej, wizyta w magazynie i pobranie przysługującej odzieży ochronnej i roboczej oraz pościeli , koca i poduszki, zapakowanie wszystkiego do worka żeglarskiego. Teraz jeszcze tylko do dyspozytora i przydział na barkę BM-5124, która dopiero była przygotowywana do pracy, po przypłynięciu prosto ze stoczni . Nie każdy miał takiego farta , trafić na "nówkę". Z poczekalni dyspozytorskiej, odebrał mnie Kapitan Karol i zaprowadził na nadbrzeże portowe, przy którym , ponad 10 m niżej zacumowana była nasza barka.Na dole, na pokładzie czekali na nas Mechanik i Bosman. Muszę tu nadmienić, że w owym czasie byłem drobnym , niewysokim chłopakiem, a worek żeglarski, który "dyndał" mi na plecach i obijał mi pięty.Kiedy zastanawiałem się jak zejść z tym worem, na pokład po żelaznych klamrach zamocowanych w pionowej ścianie nadbrzeża, Kapitan powiedział:" Zostaw chłopie ten worek, ja Ci go rzucę, jak będziesz na dole". Po przywitaniu się z pozostałymi kolegami, przydzielono mi kajutę na dziobie, obok kajuty Bosmana . Mieliśmy wspólną kuchnię. Kapitan i Mechanik mieli kajuty na rufie, w nadbudówce, z osobnymi kuchniami i łazienkami.Na barce, wszystko "pachniało" nowością i śmierdziało lakierami w kajutach, pomimo intensywnego wietrzenia. Po rozlokowaniu w kabinie, Kapitan zarządził odprawę w sterówce. Ponieważ członkowie załogi nie pływali z sobą do tej pory, wyjaśnił czego po kim oczekuje, ze szczególnym naciskiem , na szkolenie mojej osoby w fachu żeglarskim i pilnowania , żebym nie zrobił czegoś co mogłoby być niebezpieczne.Potem zarządził wspólne wyjście do sklepu po aprowizację na co najmniej 3 dni, bo następnego dnia miał być załadunek i wypłynięcie do Szczecina. Trzeba zaznaczyć, że na barce , wtedy nie było lodówek, tylko schowki , pod podłogą , w przestrzeni zęzowej, gdzie było chłodno.Po zrobieniu zakupów( na które dostałem zaliczkę a'konto wypłaty), poszliśmy wspólnie na piwo do portowej knajpki, przy którym moi starsi koledzy opowiadali różne historie ze swoich doświadczeń, bo wszyscy mieli kilkunastoletni staż pracy w żegludze. A ja chłonąłem wszystko" całym sobą", bo było to nowe i ciekawe.Oni mogliby opowiadać, a ja słuchać do rana, ale Kapitan, miał oko na wszystko i po drugim  kufelku zarządził odwrót na barkę.
Wczesnym rankiem Bosman zarządził pobudkę, szybkie mycie, śniadanie( przygotowane samemu sobie), wspólna kawa w sterówce, rozdzielenie obowiązków na przedpołudnie i do roboty. Mnie przypadło w udziale sprawdzenie pod czujnym okiem Mechanika, wszystkich mechanizmów w maszynowni, stanu paliwa i olejów silnikowych, sprawności urządzeń sterowych komunikacyjnych , pomiędzy sterówką a maszynownią, sprawności prądnicy i stanu naładowania akumulatorów, świateł nawigacyjnych itp...
Zajęło nam to czas do 11.00. Po złożeniu przez Mechanika , raportu o gotowości , Kapitan dał sygnał o uruchomieniu silników i przepłynięciu pod wywrotnicę wagonową i rozpoczęciu załadunku węgla dla elektrowni "Pomorzany" w Szczecinie.Moje emocje były na wysokich obrotach, płyniemy( ja po raz pierwszy), wcześniej oczywiście odcumowaliśmy, pod załadunek. Początek mojego pierwszego rejsu....

Wspomnienia o tym , jak kiedyś młodzi szukali pierwszej pracy...

Kiedy dzisiaj obserwuję wysiłki młodych ludzi, których celem jest znalezienie pracy, automatycznie powracają wspomnienia, z początków mojej pracy zawodowej. Oczywiście było to pół wieku temu, w zupełnie innych realiach gospodarczych i politycznych, ale wszyscy młodzi ludzie, mają podobne oczekiwania  po skończeniu szkoły średniej technicznej ( co wtedy dawało już niezły status zawodowy) lub po ukończeniu studiów. Wszyscy chcą się usamodzielnić, zarabiać tyle aby na początek wystarczyło na skromne, ale swoje życie( przy , jeżeli to możliwe, jakiejś pomocy rodziców). W owych czasach , wszystkich obowiązywał tzw. staż pracy, przez okres od pół- do roku czasu, za z góry ustaloną stawkę wynagrodzenia. Absolwenci uczelni wyższych , otrzymywali 1600,- zł a osoby po maturze 1200,- zł. . Każdy zakład pracy musiał co roku przyjąć określoną ilość stażystów. Oczywiście , często w małych miejscowościach, ilość miejsc stażowych, nie pokrywała zapotrzebowania( w dużych miastach też było podobnie) , bo nie każdy chciał pracować w urzędzie lub sklepie. Wiązało się to z koniecznością wyjazdu za pracą( ale oczywiście w Polsce) lub często z uciążliwymi dojazdami. Niemniej jednak, praca była dla wszystkich. Nie będę tutaj roztrząsał jakichkolwiek aspektów tego zjawiska, bo dla młodych ludzi, to było ważne.Młodzi absolwenci narzekali na te staże i nakazy pracy ( bo często, dostawało się nakaz pracy w określonym przedsiębiorstwie, z reguły poza swoim miejscem zamieszkania) i na niskie płace stażowe. Ale podejrzewam , że dzisiaj wielu byłoby zadowolonych z takiego rozwiązania. bo bardzo często po stażu , firmy dawały umowy na czas nieokreślony, jeżeli stażysta rzetelnie wywiązywał się ze swoich obowiązków.
Ponieważ , ja podjąłem decyzję( której do dzisiaj żałuję) podjęcia pracy zawodowej , a nie studiów, zgodnie ze swoim wykształceniem, trafiłem do Przedsiębiorstwa "Żegluga na Odrze", w charakterze asystenta mechanika, na barce motorowej.
Pływałem na trasie Gliwice, lub Koźle( wtedy jeszcze Koźle i Kędzierzyn , były odrębnymi miastami ) z węglem do Szczecina, a ze Świnoujścia lub Szczecina najczęściej z rudą żelaza. Zdarzały się też inne ładunki , jak cukier, zboże lub nawozy azotowe. Z wielką przyjemnością wspominam te czasy, ponieważ dla mnie była to nie tylko praca, ale i szkoła życia, samodzielności, a przede wszystkim wielka przygoda.

czwartek, 1 maja 2014

Będzie mi Cię przyjacielu bardzo brakowało

Z upływem czasu, ilość podtrzymywanych przyjaźni lub znajomości zmniejsza się,  szczególnie tych, z okresu szkoły średniej, co jest naturalne.Zaawansowany wiek, schorzenia, sytuacja materialna, odległość, to czynniki, które utrudniają wzajemne kontakty.  Dlatego tak cenne dla mnie, są wciąż aktywne/ chociaż nieczęste/ kontakty z kolegami z klasy maturalnej. Los rozsiał nas po kraju i Europie, ale odczuwamy potrzebę "pogadania", choćby tylko przez telefon, opowiedzenia o swoich rodzinach, pochwalenia się dziećmi i wnukami, podzielenia się radościami i troskami. Jak to między przyjaciółmi.
Z jednym z kolegów, Januszem, łączyła nas szczególna więź. Poznaliśmy się, podczas egzaminów wstępnych, do szkoły średniej i od tej chwili datowała się nasza przyjaźń. To w jego łóżku, w internacie, podsypiałem rano , kiedy w internacie było przygotowanie do śniadania, a ja przyjeżdżałem wcześnie rano z domu.Przez całe 5 lat nauki, wspólnie uczyliśmy się, wspólnie rozrabialiśmy, razem przeżywaliśmy nasze pierwsze miłości. Po maturze, pomimo tego że mieszkaliśmy daleko od siebie, odwiedzaliśmy siebie. A od czasu zamieszkania Janusza w Nowym Sączu, spędzaliśmy z sobą co najmniej tydzień urlopu. Wiedzieliśmy wszystko o naszych dzieciach i wnukach, a nasze żony, też się z sobą zaprzyjaźniły. Planowaliśmy spotkać się weekendowo w tym roku, bo ostatnio widzieliśmy się pięć lat temu. No cóż, człowiek planuje.......
Przed Świętami Wielkanocnymi, "spadła" na mnie wiadomość o tym, że Janusz od 15.03 jest w śpiączce, a lekarze nie dają szans na powrót do życia......wierzyłem że to nieprawda, przecież były przypadki wybudzenia po kilkuletnich okresach śpiączki. Niestety jemu się nie udało. Będzie mi Cię przyjacielu bardzo brakowało......